Webb pochylił się do przodu.
– Akta „Meduzy” – rzekł cicho, z ociąganiem.
– „Meduzy”?… – Wyraz twarzy Stevensa świadczył o tym, że „Meduza” była tematem wczesnych poufnych odpraw w Białym Domu. – Zostały zniszczone – powiedział.
– Z małą poprawką – wtrącił się Abbott. – Istnieje oryginał i dwie kopie, które spoczywają w sejfach Pentagonu, CIA i Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Dostęp do nich jest ograniczony do wąskiej, wybranej grupy spośród najwyższych dygnitarzy każdej z tych instytucji.
Bourne pochodził z „Meduzy”: porównanie tych nazwisk z dokumentami bankowymi pomogło ustalić jego nazwisko. Ktoś udostępnił te akta Carlosowi.
Stevens spojrzał na Mnicha.
– Mówi pan, że Carlos ma… powiązania z… takimi ludźmi? To niezwykłe oskarżenie.
– Lecz zarazem jedyne wytłumaczenie – stwierdził Webb.
– Ale dlaczego Bourne miałby w ogóle używać własnego nazwiska?
– To było konieczne – odparł Abbott – Stanowiło istotną część jego sylwetki. Musiał być autentyczny; wszystko musiało być autentyczne. Wszystko.
– Autentyczne?
– Może teraz pan zrozumie – ciągnął major – że łącząc tę St. Jacques z milionami rzekomo ukradzionymi z Gemeinschaft Bank wzywamy Bourne’a do ujawnienia się. On przecież wie, że to nieprawda
– Bourne’a do ujawnienia się?
– Człowiek, który nazywa się Jason Bourne – powiedział Abbott wstając i idąc powoli w stronę zaciągniętych zasłon – jest oficerem amerykańskiego wywiadu. Nie ma żadnego Kaina, w którego wierzy Carlos. Kain jest przynętą, pułapka zastawioną na Carlosa; oto kim jest Kain. Albo kim był.
Milczenie trwało krótko, przerwał je człowiek z Białego Domu.
– Myślę, że pan to powinien wyjaśnić. Prezydent musi wiedzieć.
– Przypuszczam – powiedział z zaduma w głosie Abbott rozsuwając zasłony i wyglądając na dwór – że naprawdę jest to zagadka nie do rozwiązania. Prezydenci się zmieniają, różni ludzie o różnych temperamentach i apetytach zasiadają w gabinecie prezydenta, jednakże długofalowa strategia wywiadu się nie zmienia, w każdym razie nie ta. Ale po zakończeniu kolejnej prezydentury uwaga rzucona od niechcenia w rozmowie nad szklanką whisky albo fragment wspomnień o charakterze egocentrycznym może tę strategię posłać do diabła. Nie ma dnia, żebyśmy się nie denerwowali o ludzi, którzy przeżyli Biały Dom.
– Proszę – przerwał mu Stevens – proszę, żeby pan pamiętał, że jestem tu na polecenie obecnego prezydenta. Czy panu się to podoba, czy nie, nie ma znaczenia. Prezydent ma prawo wiedzieć i w jego imieniu będę to prawo egzekwował.
– Doskonale – zgodził się Abbott, w dalszym ciągu wyglądając na zewnątrz. – Trzy lata temu pożyczyliśmy sobie coś od Anglików. Stworzyliśmy człowieka który nigdy nie istniał. Jak pan sobie przypomina, przed lądowaniem w Normandii wywiad brytyjski spowodował, że u wybrzeży Portugalii fale wyrzuciły jakieś zwłoki, zakładając, że wszelkie dokumenty, jakie zostaną przy nich znalezione trafią do ambasady niemieckiej w Lizbonie. Temu ciału wymyślono życie i nazwisko, stopień oficera marynarki, szkoły, wyszkolenie, rozkazy wyjazdu, prawo jazdy, karty członkowskie ekskluzywnych klubów w Londynie i z pół tuzina listów osobistych. Zawarto w nich napomknienia, mgliste aluzje i parę zupełnie ścisłych informacji co do czasu i miejsca desantu. Wszystkie one wskazywały, że inwazja odbędzie się sto mil od brzegów Normandii, sześć tygodni po wyznaczonej dacie w czerwcu. Agenci niemieccy w całej Anglii gorączkowo sprawdzali te dane – pod nadzorem brytyjskiego kontrwywiadu wojskowego – po czym naczelne dowództwo kupiło tę historię i dokonało znacznych przegrupowań sił w układzie obronnym. Chociaż wielu ludzi zginęło, życie tysięcy zostało uratowane dzięki człowiekowi, który nigdy nie istniał. – Abbott puścił zasłonę, która opadła na miejsce, i zmęczonym krokiem wrócił na swoje krzesło.
– Słyszałem o tej historii – powiedział doradca Białego Domu. – No i co z tego?
– Nasza stanowiła trochę inny wariant – zaczął wyjaśnienia Mnich siadając ze znużeniem. – Stworzyć szybko ugruntowaną legendę człowieka żywego, obecnego wszędzie naraz, przemierzającego południowo-wschodnią Azję i przewyższającego Carlosa pod każdym względem, zwłaszcza w liczbach dokonanych czynów. Wszędzie gdziekolwiek miało miejsce zabójstwo lub nie wyjaśniona śmierć albo gdzie wybitna osobistość uległa nieszczęśliwemu wypadkowi – tam był Kain. Gdzie doszło do jakiegoś napadu z zabójstwem – tam wszystko wskazywało na Kaina. Źródłom godnym zaufania – płatnym informatorom, znanym z dokładności – podrzucano jego imię; ambasady, stanowiska nasłuchowe, całe sieci wywiadu wielokrotnie otrzymywały raporty przedstawiające gwałtownie rozwijającą się działalność Kaina. Jego „zabójstwa” mnożyły się z miesiąca na miesiąc, czasem wydawało się, że z tygodnia na tydzień. Był wszędzie… i rzeczywiście był. Pod każdym względem.
– Ma pan na myśli Bourne’a?
– Tak. Miesiącami studiował wszystko, co należało wiedzieć o Carlosie, wertując nasze dokumenty, zapoznając się z każdym stwierdzonym lub choćby podejrzewanym zabójstwem, w które zamieszany był Carlos. Rozpracowywał taktykę Carlosa, jego metody działania, wszystko. Wiele z tych materiałów nie ujrzało nigdy światła dziennego i pewnie nigdy nie ujrzy. To materiał wybuchowy – rządy i konsorcja międzynarodowe skoczyłyby sobie do gardeł. Dosłownie nie było sprawy dotyczącej Carlosa, której Bourne by nie znał. A potem się pojawiał, zawsze w innej postaci, władając dowolnym z kilku języków, mówiąc do wybranych środowisk zatwardziałych kryminalistów rzeczy, o których mógłby mówić tylko zawodowy morderca. Następnie znikał pozostawiając zdumionych, a często przerażonych mężczyzn i kobiety. Widzieli Kaina; istniał, był bezwzględny. Taką sylwetkę tworzył Bourne.
– I tak siedział w podziemiu przez trzy lata? – spytał Stevens.
– Tak. Przeniósł się do Europy jako najbardziej wyrafinowany biały zabójca w Azji, absolwent niesławnej „Meduzy”, rzucając wyzwanie Carlosowi na jego własnym podwórku. W tym czasie uratował czterech ludzi, na których Carlos zagiął parol, a wziął na siebie innych, których rzeczywiście zabił Carlos, przy każdej okazji wystawiając go na pośmiewisko… zawsze próbując go sprowokować do wyjścia na światło dzienne. Blisko trzy lata narażał się na największe niebezpieczeństwa, prowadząc tryb życia, o jakim niewielu się śniło. Prawie każdy by się załamał, czego oczywiście i w jego przypadku nie można wykluczyć.
– Co to za człowiek?
– Zawodowiec – odpowiedział Gordon Webb. – Zdolny i wyszkolony, który rozumie, że Carlosa trzeba znaleźć i powstrzymać.
– Ale trzy lata…?
– Jeśli to się panu wydaje nieprawdopodobne – rzekł Abbott – to musi pan wiedzieć, że poddał się operacji plastycznej. Pomyślanej jako ostateczny rozbrat z przeszłością, z człowiekiem, którym był, aby stać się człowiekiem, którym nie był. Nie sadzę, żeby kraj mógł się w jakikolwiek sposób odwdzięczyć takiemu człowiekowi jak Bourne, chyba jedynie przez umożliwienie mu sukcesu i, mój Boże, tyle właśnie zamierzam zrobić. – Mnich przerwał dokładnie na dwie sekundy, potem dodał: – O ile to jest Bourne.
Z Elliotem Stevensem stało się coś takiego, jakby go ktoś uderzył niewidzialnym młotkiem.
– Co pan powiedział? – wyjąkał.
– Czekałem z tym do końca. Chciałem, żeby pan rozumiał całe tło, zanim wypełnię tę lukę. Może to zresztą nie luka, na razie nie wiemy, zbyt wiele zdarzyło się rzeczy, które nie mają dla nas sensu, ale po prostu nie wiemy. To jest właśnie przyczyna, dla której nie może być żadnej interwencji na innych szczeblach, żadnych dyplomatycznych ceregieli, które groziłyby odsłonięciem tej gry. Moglibyśmy skazać na śmierć człowieka, który dał z siebie więcej niż ktokolwiek z nas. Jeśli mu się powiedzie, ma szansę powrócić do własnego życia, ale tylko anonimowo, tylko pod warunkiem, że jego tożsamość nigdy nie zostanie ujawniona.
– Obawiam się, że musi pan to wyjaśnić – powiedział zdumiony doradca prezydenta.
– Lojalność, Elliott. Nie ogranicza się ona do tych, o których zwykle mówimy „ci dobrzy faceci”. Carlos stworzył armię oddanych mu mężczyzn i kobiet. Mogą go nie znać, ale go czczą. Jeśli Bourne zostanie ujawniony, cała ta armia ruszy, żeby go zabić. A jeśli złapie Carlosa – albo jeśli zastawi pułapkę, w którą my go złapiemy – i zniknie, jest wolny.
– Ale mówi pan, że to może nie być Bourne?
– Powiedziałem, że nie wiemy. Bourne z pewnością był w banku, co potwierdzają jego autentyczne podpisy. Ale czy teraz to jest Bourne? Dowiemy się w ciągu najbliższych dni.
– O ile się pokaże – dodał Webb.
– To sprawa delikatna – mówił dalej stary człowiek. – Jest tyle niewiadomych. Jeżeli to nie jest Bourne – albo jeżeli zmienił front, zdradził – tłumaczyłoby to ten telefon do Ottawy, zabójstwo na lotnisku. Z tego, co wiemy, biegłość kobiety posłużyła do podjęcia pieniędzy w Paryżu. Carlosowi pozostało wtedy tylko wyjaśnienie paru spraw w kanadyjskim Ministerstwie Finansów; reszta była już dla niego dziecinną igraszką. Zabić człowieka, z którym się kontaktowała, wpędzić ją w popłoch, odciąć i wykorzystać do ujęcia Boufne’a.
– Czy był pan w stanie się z nią porozumieć? – spytał major.
– Próbowałem, ale nie udało mi się. Poleciłem Hawkinsowi skontaktować się z człowiekiem, który też był bliskim współpracownikiem tej St. Jacques; Alan jakiś tam. Kazał jej wracać natychmiast do Kanady. Przerwała z nim rozmowę.
– Do cholery! – wybuchnął Webb.
– Właśnie. Gdyby udało nam się zmusić ją do powrotu, moglibyśmy się wiele dowiedzieć. Ona stanowi klucz. Dlaczego została z nim? Dlaczego on jest z nią? Nic się tu nie trzyma kupy.
– Zwłaszcza dla mnie! – powiedział Stevens, którego zdumienie przechodziło w złość. – Jeśli liczycie na współpracę prezydenta – chociaż ja nic nie przyrzekam – to radzę wyrażać się jaśniej.