– Ty!… – Gillette uniósł się ciężko z siedzenia z wykrzywiona twarzą.
Europejczyk pociągnął za spust: stłumione echo wystrzału pobrzmiewało przez moment w miękko wyściełanym wnętrzu limuzyny. Gillette zgiął się gwałtownie, jego ciało osunęło się na podłogę po drzwiach samochodu; sowie oczy były w chwili śmierci szeroko otwarte.
– Nie wydaje mi się, byś chciał go opłakiwać – odezwał się Europejczyk.
– Nie ma kogo – stwierdził Mnich.
– Ale tamten człowiek to jednak Bourne. Tak, Kain zdradził. Nie wytrzymał. Długi okres ciszy jest już za nami. Wąż z głowy „Meduzy” zdecydował się uderzyć samodzielnie. A może został kupiony? Tego też nie można wykluczyć, prawda? Carlos kupuje wielu, tak jak tego przy pańskich nogach.
– Ode mnie niczego się nie dowiesz. Nawet nie próbuj.
– Niczego nie muszę się dowiadywać. Wszystko już wiemy. Delta, Carlos… Kain. Imiona już nie mają znaczenia: właściwie nigdy nie miały. Ostatni krok to całkowita izolacja Bourne’a – przez usunięcie człowieka-mnicha podejmującego wszystkie decyzje. Pana. Bourne jest w potrzasku. Jest skończony.
– Są jeszcze inni, którzy też mogą podejmować decyzje. Bourne dotrze do nich.
– Jeśli tylko spróbuje, zabiją go. Nikt nie zasługuje na większa pogardę niż człowiek, który zdradził, ale by stwierdzić, że zdradził, trzeba dysponować dowodami na to, iż w ogóle był waszym człowiekiem. Carlos dysponuje takimi dowodami; Bourne był wasz, choć jego pochodzenie jest równie zagadkowe, jak wszystko, co znajduje się w aktach „Meduzy”.
Stary człowiek zmarszczył brwi: był przerażony, choć nie z obawy o własne życie; chodziło o sprawę znacznie istotniejszą niż los jednostki.
– Jesteś szalony – powiedział. – Nie ma takiego dowodu.
– Jeden błąd, jeden błąd wystarczył. Carlos jest dokładny, jego macki sięgają wszędzie. Potrzebował pan człowieka z „Meduzy”, takiego, który zniknął bez śladu. Wybrał pan gościa o nazwisku Bourne, ponieważ jego zniknięcie nastąpiło w niejasnych okolicznościach i ten fakt usunięto ze wszystkich istniejących dokumentów – albo tak się przynajmniej panu wydawało. Tylko że nie wziął pan pod uwagę agentów Hanoi, którzy przeniknęli do „Meduzy”; te dane istnieją u nich. Jason Bourne został zgładzony 25 marca 1968 roku przez oficera amerykańskiego wywiadu, w dżungli Tam Quan.
Mnich szarpnął się do przodu; pozostał mu już tylko ten ostateczny gest, ostatnie wyzwanie. Europejczyk strzelił.
Drzwi budynku z piaskowca otworzyły się. Na twarzy ukrytego w cieniu schodów szofera pojawił się uśmiech. Żeglarz odprowadzał do drzwi doradcę Białego Domu, co oznaczało, że główny system alarmowy został wyłączony. Teraz zabójca miał już nie trzy sekundy, lecz tyle czasu, ile potrzebował.
– Wspaniale, że pan do nas wpadł – powiedział Żeglarz, ściskając rękę gościa.
– Dziękuję za wszystko.
Były to ostatnie słowa, jakie obaj mężczyźni zdążyli powiedzieć. Szofer wycelował do nich ponad balustradą ceglanego murku i dwukrotnie pociągnął za spust; stłumione odgłosy wystrzałów zlały się z odległym hałasem miejskim. Żeglarz upadł na plecy do wnętrza budynku; doradca Białego Domu złapawszy się za pierś, zatoczył się na futrynę drzwi wejściowych. Morderca okrążył murek, wbiegł na schody i chwycił Stevensa akurat w chwili, gdy ten miał zwalić się na ziemię. Z impetem lecącego pocisku chwycił go i cisnął przez drzwi do środka, na ciało Żeglarza. Następnie zajął się wewnętrzną stroną framugi ciężkich, obitych stalową blachą drzwi. Ponieważ wiedział, czego szuka, odnalazł to bez trudu. Wzdłuż górnej krawędzi biegł gruby przewód wpuszczony na końcu w ścianę, pomalowany tą samą farbą co futryna. Mężczyzna przymknął trochę drzwi, podniósł rękę z pistoletem i strzelił prosto w przewód. Nastąpiło zwarcie, posypały się iskry: kamery systemu bezpieczeństwa zostały wyłączone, wszystkie monitory zgasły.
Mężczyzna otworzył drzwi, żeby dać wspólnikowi sygnał; nie było to konieczne, bo Europejczyk już i tak przechodził przez jezdnię. Wspiął się po schodach i wszedł do środka, rozglądając się po foyer i zerkając w stronę drzwi na końcu korytarza. Razem unieśli z podłogi dywan, po czym Europejczyk wsunął jego skraj między drzwi wejściowe a futrynę, tak by powstała kilkucentymetrowa szpara uniemożliwiająca zatrzaśnięcie się rygli. Teraz nawet jeśli ktoś włączyłby zapasowy system bezpieczeństwa, nic by to nie dało.
Stali w milczeniu, sztywno wyprostowani: obaj wiedzieli, że jeśli ktoś może ich wykryć, stanie się to w ciągu najbliższych kilku sekund; rozległ się odgłos drzwi otwieranych na piętrze a w chwile później usłyszeli kroki i dystyngowany kobiecy głos:
– Kochanie! Właśnie zauważyłam, że zepsuła się ta przeklęta kamera! Czy mógłbyś to sprawdzić? – Nastąpiła chwila ciszy; potem kobieta odezwała się znowu. – A może powiedz Jezuicie? – Ponownie nastała precyzyjnie odmierzona cisza. – Albo nie, nie zawracaj sobie głowy, kochanie. Sama powiem Dawidowi!
Dwa kroki. Cisza. Szelest materiału. Europejczyk patrzył bacznie w stronę schodów. Zgasło światło. Dawid. Jezuita… Mnich!
– Załatw ją! – wrzasnął do szofera, a sam okręcił się na pięcie i wycelował rewolwer w drzwi na końcu korytarza.
Mężczyzna w liberii rzucił się do schodów, żeby wbiec na piętro; rozległ się strzał z broni dużego kalibru, bez tłumika. Europejczyk podniósł wzrok i zobaczył, że szofer trzyma się za ramię, a jego uniform zalany jest krwią; w drugiej ręce mężczyzna jednak wciąż ściskał pistolet i raz za razem pociągał za spust, celując w górę schodów.
Drzwi na końcu korytarza otwarły się gwałtownie i stanął w nich zaskoczony człowiek w mundurze majora trzymający w ręce skoroszyt. Europejczyk wypalił dwukrotnie; Gordon Webb z przestrzeloną szyją wygiął się do tyłu i padł rozsypując wokół kartki. Człowiek w czarnym deszczowcu podbiegł schodami do szofera: wyżej zobaczył przewieszone przez balustradę martwe ciało kobiety o siwych włosach; z jej głowy i szyi spływała krew.
– Wszystko w porządku? Możesz się ruszać? – zapytał. Szofer przytaknął.
– Ta suka odstrzeliła mi połowę ramienia, ale dam sobie radę.
– Musisz! – rozkazał Europejczyk, ściągając pośpiesznie deszczowiec. – Masz, załóż. Chcę mieć Mnicha tu w środku! Ruszaj!
– O Jezu!
– Carlos chce, żeby ciało Mnicha znajdowało się wewnątrz! Ranny niezdarnie naciągnął na siebie czarny deszczowiec i zszedł na dół. Ominął ciało Żeglarza i doradcy Białego Domu, po czym ostrożnie, walcząc z bólem, przekroczył próg i zszedł po schodkach na ulicę.
Europejczyk obserwował go, przytrzymując drzwi; chciał się upewnić, czy podwładny jest w stanie sprostać zadaniu. Okazało się, że tak – szofer był silny jak tur, tur, któremu służba u Carlosa gwarantowała zaspokojenie wszystkich jego zachcianek. Miał dość sił, by wnieść ciało Dawida Abbotta do wnętrza domu z piaskowca, udając – dla zmylenia ewentualnych przechodniów – że pomaga iść starszemu człowiekowi, który za dużo wypił. Potem musi jakoś zatamować sobie krwawienie, żeby jeszcze przewieźć ciało Alfreda Gillette’a na drugi brzeg rzeki i tam utopić je w bagnie. Ludzie Carlosa byli zdolni do takich wyczynów; wszyscy byli turami. Rozgoryczonymi turami, które znalazły sens życia w służeniu swojemu przywódcy.
Europejczyk odwrócił się i wszedł do foyer; czekało go jeszcze jedno zadanie. Coś, co miało doprowadzić do całkowitej izolacji człowieka, który nazywał się Jason Bourne.
Sukces był większy, niż oczekiwał. Mieszczące się w budynku archiwum okazało się autentycznym skarbem. Znajdowały się tu akta z wszystkim szyframi i metodami kontaktów, jakich używał legendarny Kain. Teraz już nie taki legendarny, pomyślał Europejczyk, zbierając papiery.
Inscenizacja była gotowa – cztery ciała ułożone w różnych pozycjach w przytulnej, eleganckiej bibliotece. Dawid Abbott skulony w fotelu, ze spojrzeniem otwartych oczu zdradzających szok; w pobliżu jego stóp Elliot Stevens; Żeglarz rozwalony na przenośnym stoliku z przewróconą butelką whisky w ręce; Gordon Webb wyciągnięty na podłodze, przyciskający kurczowo do ciała teczkę. Ułożenie ciał sugerowało, że akt przemocy, jaki rozegrał się w tym pokoju, nastąpił zupełnie nieoczekiwanie – nagła strzelanina przerwała swobodną rozmowę.
Europejczyk w zamszowych rękawiczkach przechadzał się, podziwiając swoja sztukę. Tak, w istocie była to sztuka. Odesłał szofera, wyczyścił każda klamkę, każdy przełącznik, wszystkie lśniące drewniane powierzchnie. Teraz nadeszła pora na najważniejsze pociągnięcie. Mężczyzna zbliżył się do stołu, gdzie na srebrnej tacy stały kieliszki do brandy, wziął jeden z nich i podniósł w górę do światła; tak jak przewidywał, nie było na nim najmniejszego śladu. Odstawił kieliszek, a z kieszeni wyjął małe, płaskie pudełeczko z plastiku. Otworzył je i wydobył ze środka pasek przezroczystej taśmy, któremu również przyjrzał się pod światło. Były. Wyraziste jak portret – do pewnego stopnia były przecież portretem.
Zostały zdjęte ze szklanki z wodą mineralną, zabranej z biura Gemeinschaft Bank w Zurychu – odciski palców prawej ręki Jasona Bourne’a.
Europejczyk wziął do ręki kieliszek i z cierpliwością artysty przylepił taśmę na dolnej części naczynia, po czym oderwał ją. Jeszcze raz podniósł kieliszek do światła – odciski rysowały się w blasku lampy z matową doskonałością.
Mężczyzna zaniósł kieliszek w róg biblioteki i upuścił na parkiet. Przyklęknął, przyglądając się odłamkom szkła; kilka z nich usunął, a resztę zmiótł pod zasłonę.
Nie wątpił, że dobrze wykonał zadanie.
21
– Później – powiedział Bourne i rzucił walizki na łóżko. – Musimy się stąd jakoś wydostać.
Marie usiadła w fotelu. Przeczytała jeszcze raz artykuł w gazecie, wybierając poszczególne fragmenty, powtarzając je. Zupełnie się wyłączyła, pochłonięta analizą, która wydawała jej się coraz bardziej prawdopodobna.