Выбрать главу

– Czy jest pan całkowicie pewien? – zapytał wolno senator.

– Odciski nie kłamią, panie senatorze – odparł oficer. – Widać je było wyraźnie, a na ściankach utrzymała się nawet wilgoć brandy. Poza osobami w tym pokoju jedynie Delta zna adres na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.

– Czy mamy absolutna pewność? Ktoś mógł coś niechcący powiedzieć.

– Wykluczone – przerwał generał brygady. – Abbott nigdy by nie wyjawił tego adresu, a Elliot Stevens poznał go dopiero piętnaście minut przed spotkaniem, kiedy zadzwonił z budki telefonicznej. A poza tym, czy człowiek sam się pcha na ścięcie?

– A co z majorem Webbem? – naciskał senator.

– Major – odparł Crawford – otrzymał adres ode mnie drogą radiową, już po wylądowaniu na lotnisku Kennedy’ego. Jak pan wie, używaliśmy zaszyfrowanej częstotliwości stosowanej przez G-2. Przypominam jednak, że on też stracił życie.

– Tak, rzeczywiście. – Senator potrząsnął głową. – To nie do wiary. Dlaczego?

– Muszę, niestety, podjąć niemiły problem – powiedział generał brygady Crawford. – Już na wstępie kandydat mi się nie podobał. Zgadzałem się jednak z rozumowaniem Dawida i uznałem, że ma kwalifikacje, ale jak sobie chyba przypominacie, nie był on moim kandydatem.

– Jakoś nie mieliśmy wtedy wielkiego wyboru – zauważył senator. – Był to człowiek z kwalifikacjami, jak przyznajecie, który gotów był zmienić tożsamość na nie wiadomo jak długo, narazić swoje życie na niebezpieczeństwo i skończyć z przeszłością. Ilu takich ludzi istnieje?

– Można było chyba znaleźć kogoś bardziej zrównoważonego – zareplikował generał. – Już wtedy ostrzegałem.

– Już wtedy – zauważył Conklin – jak podawałeś swoją definicję zrównoważonego człowieka, to mnie on przypominał raczej fajtłapę.

– Działaliśmy razem w „Meduzie”, Conklin – gniewnie, lecz rozsądnie zauważył Crawford. – Nie zawsze wszystko wiesz najlepiej. Podczas akcji zachowanie Delty było zawsze zdecydowanie wrogie w stosunku do dowództwa. Na swoim stanowisku mogłem wówczas lepiej go obserwować.

– Zwykle miał powody, żeby tak reagować. Gdybyś więcej czasu spędzał w terenie, a nie w Sajgonie, to byś to zrozumiał. Dla mnie to było oczywiste.

– Może zdziwicie się – powiedział generał wznosząc rękę do góry na znak pojednania – ale nie mam zamiaru bronić tej skandalicznej głupoty, jaką często wykazywało dowództwo w Sajgonie, tego się nie da obronić. Chcę tylko wyjaśnić zachowanie, które pomoże nam ustalić, co zdarzyło się na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.

Agent CIA nie spuszczał z oczu Crawforda; jego wrogość powoli topniała.

– Wiem, o co ci chodzi, przepraszam. Ale w tym sęk, prawda? Sprawa jest dla mnie szczególnie trudna; pracowałem z Deltą w sześciu sektorach, stacjonowałem z nim w Phnom-Penh, zanim jeszcze powstała „Meduza”. Po Phnom-Penh nie był już nigdy taki sam; dlatego właśnie zaciągnął się do „Meduzy” i dlatego zgodził się być Kainem.

Senator pochylił się.

– Słyszałem już tę historię, ale proszę mi ją jeszcze raz opowiedzieć. Prezydent powinien wiedzieć wszystko.

– Jego żona z dwójką dzieci zginęła na pomoście na rzece Mekong od bomby zrzuconej z zabłąkanego samolotu – nawet nie wiadomo, czyj to był samolot, i nigdy tego nie wyjaśniono. Nienawidził tej wojny i wszystkich, którzy brali w niej udział. Nie wytrzymał. – Conklin przerwał patrząc na generała. – Myślę, że ma pan rację, generale. Tym razem też mu nerwy wysiadły. To już w nim tkwi.

– Ale co? – zapytał obcesowo senator.

– Ten wybuch – powiedział Conklin. – Zapora puściła. Przekroczył granice swoich możliwości i opanowała go nienawiść. To łatwo przychodzi i trzeba się mieć na baczności. Zabił tych mężczyzn, tę kobietę, jak szaleniec działający w afekcie. Niczego nie podejrzewali, może jedynie ta kobieta, która była na piętrze i słyszała krzyki… On nie jest już Deltą. Stworzyliśmy fikcję o imieniu Kain, która przestała być fikcją. On się w niego wcielił.

– Po tylu miesiącach… – Senator odchylił się ściszając głos. – Dlaczego wrócił? Skąd?

– Z Zurychu – odparł Crawford. – Webb pojechał do Paryża i prawdopodobnie go ściągnął. A „dlaczego”, to chyba nigdy się już nie dowiemy, chyba że zamierza nas wszystkich dopaść.

– On nie wie, kim jesteśmy – zaprotestował senator. – Mógł jedynie kontaktować się z Żeglarzem, jego żoną i Dawidem Abbottem.

– I oczywiście z Webbem – dodał generał.

– To prawda – przyznał senator. – Ale nie w Treadstone, z pewnością nie tam.

– To nie ma znaczenia – powiedział Conklin, uderzając laską w dywan. – Wie przecież, że istnieje zarząd; może Webb mu powiedział, przypuszczając, zupełnie słusznie zresztą, że wszyscy tam będziemy? Zebrało nam się sporo pytań – za całe sześć miesięcy i za kilkanaście milionów dolarów. Delta z pewnością rozważył taką możliwość. Mógłby nas załatwić i po prostu zniknąć. Bez śladu.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ, po pierwsze, on tam był – odpowiedział podniesionym głosem agent wywiadu. – Mamy jego odciski palców na kieliszku do brandy, której nawet nie dopił. A po drugie, wszystko wskazuje na klasyczną pułapkę, która ma może ze dwieście odmian.

– Proszę to jaśniej powiedzieć.

– Nie daje się znaku życia – wtrącił generał obserwując Conklina – aż wróg nie może tego dłużej wytrzymać i sam się demaskuje.

– I to myśmy się stali wrogami? Jego wrogami?

– Nie ma co do tego wątpliwości – stwierdził oficer marynarki. – Nie wiadomo dlaczego Delta zdradził. Mieliśmy już takie przypadki, na szczęście nie za często. Wiemy, co robić.

Senator ponownie pochylił się do przodu.

– A zatem co zrobicie?

– Nikt jeszcze dotąd nie widział jego zdjęcia – wyjaśnił Crawford, – Teraz je pokażemy. Dostaną je wszystkie komórki, nasłuch i informatorzy, jakich mamy. Musi gdzieś się pokazać i na pewno zacznie od miejsc, które zna, żeby kupić sobie inną tożsamość. Zacznie wydawać pieniądze i będziemy go mieli. A jak to nastąpi, to rozkazy będą jasne.

– Sprowadzicie go tutaj?

– Zabijemy go – powiedział zwyczajnie Conklin. – Nie sprowadza się faceta takiego jak Delta i nie dopuszcza się do niego wywiadu innego państwa. Zbyt dużo wie.

– Tego nie mogę powiedzieć prezydentowi. Istnieje przecież prawo!

– Nie dla Delty – zawyrokował agent. – On jest poza prawem. Nie da się go uratować.

– Nie da…

– Tak właśnie, panie senatorze – przerwał generał. – Nie da się go uratować. Dobrze pan wie, co to oznacza. Musi pan sam zdecydować, czy wyjaśniać to prezydentowi, czy nie. Może lepiej byłoby…

– Musicie wszystko zbadać – wpadł mu w słowo senator. – Rozmawiałem w zeszłym tygodniu z Abbottem. Powiedział mi, że obmyślają sposób, jak skontaktować się z Deltą. Stad Zurych, bank i użycie nazwy Treadstone; to miało temu służyć, prawda?

– Tak, prawda, ale już nieaktualna – powiedział Crawford.- Jeżeli nie wystarczają panu dowody z Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, to to powinno pana uspokoić. Delta otrzymał sygnał wzywający go do powrotu. Nie wrócił. Czego pan jeszcze oczekuje?

– Chcę mieć absolutną pewność.

– A ja chcę mieć jego trupa – te łagodnie wypowiedziane przez Conklina słowa wywołały efekt nagłego powiewu zimnego wiatru. – On nie tylko złamał wszelkie zasady, które sami ustaliliśmy i które miały obowiązywać w każdej sytuacji, ale jeszcze zupełnie się pogrążył. On cuchnie; stał się Kainem. Cały czas nazywaliśmy go Deltą – nawet nie Bourne’em, tylko Deltą – że chyba o czymś zapomnieliśmy. Gordon Webb był jego bratem. Trzeba go odnaleźć i zabić.

CZĘŚĆ III

23

Dziesięć minut przed trzecią w nocy Bourne podszedł do recepcji w „Auberge du Coin”; Marie udała się prosto do wyjścia. Nie zobaczył na ladzie gazet i aż odetchnął z ulgą. Nocny recepcjonista należał do tego samego gatunku co jego kolega w centrum Paryża. Był to łysiejący, krępy mężczyzna, który siedział rozparty w krześle z przymrużonymi oczyma i rękami założonymi przed sobą. Dla niego noc ciągnęła się w nieskończoność, przygniatając go swoim ciężarem. Ale tę noc, pomyślał Bourne, długo będzie pamiętał – i to niezależnie od zniszczeń dokonanych w pokoju na górze, które odkryją dopiero rano. Recepcjonista na nocnej zmianie w Montrouge powinien mieć swój środek lokomocji.

– Dzwoniłem właśnie do Rouen – oznajmił Jason kładąc ręce na ladzie. Sprawiał wrażenie poirytowanego człowieka, któremu nieoczekiwany splot wydarzeń pokrzyżował życiowe plany. – Muszę natychmiast wyjechać i chcę wynająć samochód.

– Czemu nie – parsknął facet wstając opieszale z krzesła. – Co by pan wolał: złotą karocę czy latający dywan?

– Co pan powiedział?

– Wynajmujemy pokoje, a nie samochody.

– Muszę być w Rouen przed świtem.

– Niemożliwe. Chyba żeby pan znalazł jakiegoś szalonego taksówkarza, który by pana o tej porze wziął.

– Wydaje mi się, że pan nie rozumie. Mogę mieć duże przykrości, jeżeli nie zjawię się w biurze o ósmej. Jestem gotów hojnie wynagrodzić…

– No to jest pan w kłopocie.

– Jestem pewien, że znajdzie się tu ktoś, kto chętnie pożyczy mi samochód powiedzmy za… tysiąc, no, tysiąc pięćset franków.

– Tysiąc… tysiąc pięćset, mówi pan? – Oczy otworzył tak szeroko, że aż napięła się wokół nich skóra.

– Gotówką?

– Oczywiście. Moja znajoma odstawi go jutro wieczorem…

– Nie ma pośpiechu, proszę pana.

– Słucham? Sądzę, że znajdzie się jakaś taksówka. Za dyskrecję jestem gotów zapłacić.

– Nie wiem, skąd o tej porze wziąć taksówkę – przerwał mu gorączkowo recepcjonista. – Moje renault nie jest już takie nowe, no i może… no, nie jest to najszybsza maszyna, ale to całkiem wygodny i drogi samochód…

Kameleon ponownie zmienił barwę i ponownie został wzięty za kogoś innego. Ale on sam dobrze wiedział, kim jest i co z tego wynika.