Bourne wziął jej dłoń, mocno ją ścisnął, jakby uspokajał rozzłoszczone, trzęsące się dziecko.
– To nie jest sprawa czucia czy myślenia. Widziałem zlecenia wpłat na moje konto w Gemeinschaft; sięgają daleko wstecz. Odpowiadają wszystkiemu, czego się nauczyłem.
– Ale to konto, te wpłaty mogły zostać sfabrykowane wczoraj albo w zeszłym tygodniu, albo sześć miesięcy temu! Wszystko, co słyszałeś i czytałeś o sobie, może być częścią planu stworzonego przez tych, którzy chcą, byś udawał Kaina! Nie jesteś Kainem, ale oni chcą, żebyś się za niego uważał! Istnieje jednak ktoś, kto wie, że nie jesteś Kainem i próbuje ci powiedzieć… mam na to dowód. Mój ukochany żyje, ale dwóch przyjaciół straciło życie, bo znaleźli się pomiędzy tobą a tym, który przesyła ci wiadomość, który próbuje cię ocalić. Zostali zabici przez tych samych ludzi, którzy ciebie chcieli poświęcić Carlosowi w miejsce Kaina… Sam wcześniej powiedziałeś, że wszystko się zgadza. Nie wszystko, Jasonie, ale to na pewno! Wyjaśnia ciebie.
– Pustą skorupę, która nawet nie ma wspomnień, chociaż jej się wydaje, że powinna je mieć? Wypełnioną miotającymi się wewnątrz demonami tworzącymi istne piekło? Jaka to miła perspektywa.
– To nie demony, kochanie. To części ciebie – złe, wściekłe, wrzeszczące, że chcą wyjść, bo nie pasują do skorupy, którą im wyznaczyłeś.
– A jeśli rozwalę tę skorupę, to co znajdę?
– Wiele rzeczy. Jedne dobre, drugie złe, i wiele takich, które trzeba inaczej potraktować. Ale Kaina nie znajdziesz, obiecuję. Wierzę w ciebie, kochanie. Proszę, nie poddawaj się.
Nie zbliżał się do niej, jakby między nimi wyrosła szklana ściana.
– A jeżeli się mylimy? Mimo wszystko się mylimy? Co wtedy?
– Porzuć mnie. Albo zabij. Jest mi to obojętne.
– Kocham cię.
– Wiem. Dlatego się nie boję.
– W biurze Lavier znalazłem dwa telefony. Pierwszy był do Zurychu, a drugi paryski. Przy odrobinie szczęścia zaprowadzą mnie do tego numeru, którego szukam.
– Nowy Jork? Treadstone?
– Tak. Tam jest odpowiedź. Jeżeli nie jestem Kainem, to ktoś pod tym numerem wie, kim jestem.
Pojechali z powrotem do Paryża, rozumując, że w tłumie wielkiego miasta będą mniej rzucali się w oczy niż w odludnej wiejskiej gospodzie. Blondyn w okularach w rogowej oprawie i uderzająco piękna, acz poważna kobieta, nie umalowana, z włosami związanymi z tyłu jak pilna studentka z Sorbony, nie wyróżniali się na Montmartrze. Wynajęli pokój w „Terrasse” na rue de Maistre, wpisując się jako małżeństwo z Brukseli.
W pokoju stali przez chwilę nie wypowiadając zbędnych słów, by wyrazić to, co widzieli i czuli. Złączyli się w uścisku, odgradzając się od obrzydliwego świata, który odmawiał im spokoju, który zmuszał ich do balansowania na napiętych, równolegle biegnących linach wysoko nad ciemną przepaścią; jeżeli któreś z nich spadnie, to pociągnie za sobą drugie.
Bourne nie potrafił w tym momencie zmienić skóry. Byłaby fałszywa, czego przecież nie chciał.
– Musimy odpocząć – powiedział. – Potrzebujemy trochę snu. Czeka nas długi dzień.
Kochali się spokojnie i długo, rozkoszując się ciepłym, przyjemnie rozkołysanym łóżkiem. Zdarzyła się chwila, taka głupia, a zarazem zabawna, kiedy musieli zmienić pozycję. Śmiali się cicho, jakby nieco zażenowani, ale ta mała pochwała głupoty wzmogła jeszcze ich wzajemną głęboka więź. Po chwili zaspokojenia uścisnęli się mocniej, wreszcie przekonani o konieczności usunięcia wszystkich okropnych odgłosów i okrutnych widoków mrocznego świata, który miotał nimi we wszystkie strony. Udało im się wyrwać z tego zaklętego kręgu i zanurzyć w lepszym świecie, w którym słońce i błękit zastąpiły ciemność. Rzucili się w tę stronę gorączkowo, gwałtownie, znajdując w tym świecie spełnienie.
Wyczerpani usnęli ze splecionymi dłońmi.
Bourne obudził się pierwszy na odgłos klaksonów i silników samochodów dochodzący z paryskiej ulicy. Spojrzał na zegarek; było dziesięć po pierwszej. Przespali niemal pięć godzin, z pewnością mniej, niż potrzebowali, ale musieli się tym zadowolić. Mieli przed sobą jakże długi dzień. Jeszcze nie był pewien, co będą robić; znał tylko dwa numery telefonów, które musiały doprowadzić go do trzeciego. W Nowym Jorku.
Odwrócił się do Marie; oddychała miarowo, jej twarz przy jego twarzy, usta przy jego ustach – kochana i piękna. Pocałował ją, a ona obróciła się do niego nie otwierając oczu.
– Jesteś żabą, a ja zamienię cię w księcia – odezwała się zaspanym głosem. – A może jest odwrotnie?
– Nie na dzisiaj to porównanie, choć może jest i trafne.
– W takim razie będziesz musiał pozostać żabą. No, poskacz trochę, mała żabko. Popisz się przede mną.
– Nie ma po co. Skaczę tylko wtedy, gdy dostanę muchy.
– Żaby jedzą muchy? Ano chyba tak. Jakie to obrzydliwe.
– Rusz się, otwórz oczy. Oboje musimy zacząć skakać. Rozpoczynamy polowanie.
– Polowanie? Na co?
– Na mnie.
Z budki telefonicznej na rue Lafayette zamówili rozmowę z numerem w Zurychu na nazwisko niejakiego pana Briggsa. Bourne przypuszczał, że Jacqueline Lavier nie zwlekając rozesłała alarmy; jeden z pewnością dotarł do Zurychu.
Jason wyszedł z budki, kiedy usłyszał sygnał połączenia ze Szwajcarią, i wręczył słuchawkę Marie. Wiedziała już, co mówić.
Niczego jednak nie zdołała powiedzieć. Odezwała się telefonistka z centrali międzynarodowej.
– Bardzo nam przykro, ale nie ma już numeru, który został zamówiony.
– Ale ja dzwoniłam parę dni temu – wtrąciła Marie. – To wyjątkowa sytuacja, proszę pani. Może podano inny numer?
– Ten telefon jest wyłączony, proszę pani. Nie zostawiono żadnej informacji.
– Może w takim razie otrzymałam zły numer? Sprawa jest bardzo pilna. Czy może mi pani powiedzieć, kto miał ten numer?
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Ale już mówiłam, że to pilne. Czy mogę rozmawiać z pani zwierzchnikiem?
– On pani też nie będzie mógł pomóc. Ten numer jest zastrzeżony. Do widzenia.
Przerwano połączenie.
– Rozłączono nas – powiedziała.
– Trochę za długo to trwało, do cholery – stwierdził Bourne lustrując dokładnie ulicę. – Zmywajmy się stąd.
– Sądzisz, że mogli nas namierzyć? W Paryżu? W budce na ulicy?
– W trzy minuty są w stanie ustalić numer i odnaleźć dzielnicę. W cztery potrafią zawęzić teren do dwunastu ulic.
– Skąd to wiesz?
– Gdybym mógł ci to powiedzieć! Idziemy!
– Jasonie, a może poczekamy gdzieś obok? I będziemy obserwować?
– Nie, bo nie wiemy, co, a oni wiedzą. Mają do dyspozycji zdjęcia; uruchomią swoich ludzi na całym terenie.
– Ale ja wyglądam inaczej niż na zdjęciu w gazetach.
– Nie ty, tylko ja! Chodźmy!
Szli szybko w tłumie zmierzającym w różne strony, aż doszli do bulwaru Malesherbes o dziesięć ulic dalej i znaleźli budkę telefoniczną należącą do innej dzielnicy. Tym razem nie potrzebowali pomocy telefonistki; numer znajdował się w Paryżu. Marie weszła do środka z drobnymi w dłoni i nakręciła numer; wiedziała, co mówić.
Jednakże słowa, które usłyszała, napełniły ją zdumieniem:
– Rezydencja generała Villiersa. Dzień dobry… Halo? Halo?
Przez chwilę Marie nie potrafiła wykrztusić słowa. Wpatrywała się tylko w słuchawkę.
– Bardzo przepraszam – wyszeptała – pomyłka. – Odwiesiła słuchawkę.
– Co się stało? – spytał Bourne otwierając szklane drzwi. – O co chodzi? Kto to był?
– To nie ma sensu – powiedziała. – Połączyłam się właśnie z domem jednego z najbardziej szanowanych i najpotężniejszych ludzi we Francji.
24
– André François Villiers – powtórzyła Marie zapalając papierosa. Wrócili do swojego pokoju w „Terrasse”, żeby uporządkować fakty i przetrawić tę zaskakującą wiadomość. – Absolwent St. Cyr, bohater drugiej wojny światowej, legenda ruchu oporu i, do momentu wojny w Algierii, pewny następca de Gaulle’a. Jasonie, związek takiego człowieka z Carlosem jest po prostu niemożliwy
– Związek istnieje, wierz mi.
– To jest zbyt nieprawdopodobne. Villiers to potomek rodu sięgającego siedemnastego stulecia, duma Francji. Dziś jest posłem do Zgromadzenia Narodowego, politycznie na prawo od Charlemagne’a, zgadzam się, ale jednocześnie człowiek prawy, stary wojskowy, z zasadami. Zupełnie jakbyś łączył Douglasa MacArthura z gangsterem z mafii. To nie ma sensu.
– Więc go poszukajmy. Dlaczego odszedł od de Gaulle’a?
– Przez Algierię. Na początku lat sześćdziesiątych Villiers należał do OAS, organizacji algierskich pułkowników pod dowództwem Salana. Występowali przeciwko układowi z Evian, który przyznawał niepodległość Algierii, uważając, że kraj ten słusznie należy się Francji.
– Szaleni pułkownicy z Algierii – powiedział machinalnie Bourne, nie wiedząc, dlaczego i skąd mu to przyszło do głowy.
– Coś ci to mówi?
– Na pewno, tylko nie wiem co.
– Zastanów się – nalegała Marie. – Czemu „szaleni pułkownicy” mieliby ci coś mówić? Co ci pierwsze przychodzi na myśl? Szybko!
Jason patrzył na nią bezradnie, a potem przypomniał sobie:
– Bombardowania… infiltracja. Prowokatorzy. Rozpracuj ich; znajdź mechanizmy.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Czy podejmujesz decyzje na podstawie tego, czego się nauczyłeś?