W zbieżności wypadków istnieje pewna ironia albo omen, gdyby dawać wiarę takim rzeczom. Trasa, którą wybrał generał Villiers, by dojechać do położonego na przedmieściach Nanterre, wiodła przez boczną drogę, niemal identyczną do tej w St. Germain-en-Laye, gdzie dwanaście godzin temu Marie błagała Jasona, żeby nie poświęcał ani swojego, ani jej życia. Tym razem pastwiska i pola przechodzące w łagodne pagórki nie tonęły w porannym słońcu, lecz oblewały je zimne, białe promienie księżyca. Bourne pomyślał, że ten odcinek pustej drogi będzie idealnym miejscem na spotkanie powracającego generała.
Jason nie miał kłopotu z utrzymywaniem odległości około czterystu metrów i dlatego ze zdziwieniem stwierdził, że niemal dogonił starego żołnierza. Villiers zwolnił nagle i skręcił w boczną, wysypaną żwirem drogę, która biegła przez las do oświetlonego reflektorami parkingu. Mignął mu przed oczami napis wiszący na wysokim słupie na dwóch łańcuchach. „L’Arbalète”. Generał spotykał się z kimś na obiedzie w ustronnej restauracyjce nie na przedmieściach Paryża, ale w pobliżu Nanterre. Na wsi.
Bourne minął wjazd i zatrzymał się na poboczu w ten sposób, by prawą stronę samochodu zakrywały krzaki. Musiał wszystko przemyśleć… musiał się uspokoić. Ogień płonął w jego głowie; wzmagał się, rozprzestrzeniał. Przepełniała go bez reszty myśl o tej niezwykłej okazji.
Biorąc pod uwagę niekorzystne wydarzenia – olbrzymią kompromitację, na jaką naraził się wczoraj Carlos w motelu w Montrouge – istniało duże prawdopodobieństwo, że André Villiors został wezwany do tej ustronnej restauracyjki na nadzwyczajne spotkanie. Może nawet z samym Carlosem. W takim przypadku teren będzie strzeżony, a człowiek, którego zdjęcie rozdano wszystkim wartownikom zostanie zastrzelony natychmiast po rozpoznaniu. Z drugiej strony, okazja zobaczenia najbliższego współpracownika Carlosa czy nawet samego Carlosa może się już więcej nie powtórzyć. Musi dostać się do „L’Arbalète”. Jakiś wewnętrzny przymus kazał mu podjąć to ryzyko. Każde ryzyko! Cóż za szaleństwo! On chyba tracił zmysły. Ale czy człowiek nie obciążony żadną pamięcią może je zachować? Carlos. Znajdź Carlosa! Wielkie nieba, dlaczego?
Dotknął pistoletu za paskiem; siedział mocno. Wysiadł i włożył płaszcz przykrywając kurtkę z napisem na plecach. Wziął z siedzenia kapelusz z wąskim rondem, którego miękki filc, opuszczony na boki, powinien dobrze zakryć włosy. Próbował sobie przypomnieć, czy miał na nosie te okulary w rogowej oprawie, kiedy robiono mu zdjęcie w Argenteuil. Nie, nie miał, zdjął je – siedział wtedy przy stole i głowa pękała mu od bólu, spowodowanego słowami o przeszłości tak dobrze znanej, i jednocześnie zbyt przerażającej, by jej stawić czoło. Pomacał się po kieszeni koszuli; miał na wszelki wypadek okulary. Zatrzasnął drzwiczki i wszedł w las.
Jasność bijąca od reflektorów przed restauracją prześwitywała przez drzewa i w miarę jak podchodził, stawała się ostrzejsza, gdyż zasłaniało ją coraz mniej drzew. Bourne wyszedł na skraj małego lasku i znalazł się przed żwirowanym parkingiem. Zobaczył restaurację zbudowana w wiejskim stylu. Wzdłuż dłuższego jej boku biegł rząd małych okien, za którymi migotały płomyki świec oświetlające postacie gości. Przesunął potem wzrok w kierunku piętra rozciągającego się tylko do połowy budynku i przechodzącego dalej w otwarty taras. Część jadalna wyglądała podobnie do dolnej. Rząd okien, może nieco większych, również oświetlały świece. Widać było przesuwające się postacie, które różniły się nieco od gości na dole.
Byli to sami mężczyźni. Nie siedzieli, lecz stali lub poruszali się wolno ze szklankami w dłoniach, a nad ich głowami unosiły się kłęby papierosowego dymu. Z trudem przyszłoby mu określenie ich liczby – więcej niż dziesięciu, mniej niż dwudziestu, coś koło tego.
Pojawił się i on; podchodził to do jednej grupy, to do drugiej, świecił biała brodą, raz po raz zasłaniany przez postacie przechodzące bliżej okna. Generał Villiers rzeczywiście przyjechał do Nanterre na naradę i wszystko wskazywało na to, że była to narada poświęcona nie przewidzianym wypadkom ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, wypadkom, które pozostawiły przy życiu człowieka zwanego Kainem.
Wszystko wskazuje na to… czy wszystko? A gdzie ochrona? Ilu ich jest i gdzie są rozstawieni? Trzymając się skraju lasu, Bourne przesuwał się bokiem w kierunku wejścia do restauracji, naginając bezszelestnie gałęzie i stąpając lekko po trawie. Zastygł w bezruchu, szukając wzrokiem ludzi ukrytych w krzakach lub w cieniu budynku. Nikogo nie dostrzegł i wrócił tą samą drogą, tym razem zapuszczając się na tyły restauracji.
Otworzyły się drzwi zalewając ciemność ostrym światłem, i ukazał się w nich mężczyzna w białej marynarce. Stał przez chwilę i osłaniał dłońmi ogień, próbując zapalić papierosa. Bourne spojrzał w lewo, w prawo, w górę, na taras; nikt się nie pojawił. Strażnik ustawiony na tym terenie zaniepokoiłby się nagłym rozbłyskiem światła trzy metry poniżej miejsca, gdzie odbywała się narada. Nikogo zatem na zewnątrz nie było. Ochrona, tak jak i w domu Villiersa na Parc Monceau, zapewne znajdowała się w środku.
W drzwiach pojawił się drugi mężczyzna, także w białej marynarce, ale w czapce szefa kuchni na głowie. Głos jego brzmiał ostro, z gardłowymi naleciałościami dialektu gaskońskiego.
– Ty sobie tu odpoczywasz, a my harujemy! Taca z tortami jest prawie pusta. Napełnij ja. No już, ty skurwielu!
Człowiek od ciastek odwrócił się i wzruszył ramionami; zdusił papierosa i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Światło zniknęło, pozostał jedynie blask księżyca, który wystarczająco oświetlał taras. Nikt na nim nie stał, żaden strażnik nie pilnował podwójnych drzwi prowadzących do środka.
Carlos. Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delta to Kain.
Bourne ocenił odległość i przeszkody. Stał nie dalej niż dwanaście metrów od tyłu budynku i ze trzy lub cztery metry poniżej balustrady otaczającej taras. Z dwóch wentylatorów w zewnętrznej ścianie wydobywała się para, a obok nich biegła rynna sięgająca balustrady. Jeżeli udałoby mu się wspiąć po rynnie i zaczepić nogą o dolny wentylator, dosięgnąłby balustrady i wdrapał się na taras. Nie mógł jednak zrobić tego w płaszczu. Zdjął go więc, ułożył u swoich stóp, na górze umieścił kapelusz i przykrył wszystko liśćmi. Podszedł do skraju lasu i jak najciszej przebiegł po żwirze do rynny.
Szarpnął w ciemności za porowaty metal; siedział mocno. Wyciągnął ręce jak najwyżej w górę, podskoczył obejmując rękami rurę i jednocześnie przebierając szybko nogami, aż lewa noga znalazła się na wysokości otworu. Uchwycony rynny, wsunął nogę w wyłom i podciągnął się wyżej. Znajdował się o jakieś pół metra od balustrady; już tylko jeden ruch dzielił go od tarasu.
Drzwi pod nim otworzyły się z trzaskiem i smuga światła strzeliła po żwirze prosto w las. Wypadła na zewnątrz postać z trudem utrzymująca równowagę, a za nią wrzeszcząc wyleciał szef w białej czapce.
– Ty zasrańcu! Jesteś pijany i tyle! Piłeś przez całą tę gównianą noc! Ciasta rozwalone na podłodze w jadalni… wszystko do góry nogami! Wynoś się, nie dostaniesz ani jednego su!
Drzwi zamknęły się z hukiem, zasuwa zatrzasnęła nieodwołalnie. Jason trzymał się rynny, bolały go ręce i kostki, po czole spływały mu strugi potu. Mężczyzna w dole zachwiał się wykonując prawą ręką nieprzyzwoite gesty pod adresem szefa, którego już nie było. Jego zamglone oczy przesunęły się w górę po ścianie, zatrzymując się na twarzy Bourne’a. Jason wstrzymał oddech, kiedy napotkał jego spojrzenie; mężczyzna wpatrywał się w niego, potem zamrugał i znowu się gapił. Potrząsając głową zamknął oczy, następnie otworzył je szeroko, rejestrując widok, którego nie był całkiem pewien. Wycofał się, idąc to bokiem, to przodem, widocznie bowiem uznał zjawę na ścianie za rezultat wycieńczającej pracy. Zniknął za rogiem budynku, wyraźnie zadowolony z tego, że zlekceważył ten żart, który objawił się jego oczom.
Bourne odetchnął z ulgą i rozluźnił nieco ciało, opierając się przy tym mocniej o ścianę. Ale trwało to jedynie chwilę; ból w kostce przeniósł się do stopy powodując skurcz. Wyprężył się, chwytając prawą ręką za balustradę, a lewą odrywając od rynny, by dołączyć ją do prawej. Naciskając kafelki kolanami, podciągnął się wolno w górę, aż jego głowa ukazała się nad tarasem, całkowicie pustym. Bourne zaczepił się prawą nogą o krawędź, prawą ręką sięgnął do poręczy, złapał równowagę i już był po drugiej stronie balustrady.
Znalazł się na tarasie, który używano w miesiącach wiosennych i letnich; na wyłożonej kaflami podłodze mogło się zmieścić z dziesięć do piętnastu stolików. Pośrodku ściany odgradzającej część zabudowaną od tarasu znajdowały się podwójne drzwi, które widział z lasu. Postacie wewnątrz nie poruszały się, zupełnie jakby skamieniały, i przez sekundę Jason zastanawiał się, czy przypadkiem nie ogłoszono alarmu – może czekano już na niego? Zamarł na chwilę z ręką na pistolecie; nic się nie wydarzyło. Trzymając się cienia podszedł do ściany. Przywarł plecami do drewna i przesuwał się wolno w kierunku drzwi, aż jego palce dotknęły framugi. Powoli unosił głowę w kierunku szyby, żeby zajrzeć do środka.
To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie, ale nie przestraszyło. Mężczyźni uformowali się w szeregi – trzy szeregi, po czterech w każdym – i stali naprzeciw André Villiersa, który do nich przemawiał. Razem trzynastu mężczyzn, w tym dwunastu w postawie na baczność. Byli to starzy ludzie, starzy żołnierze. Nie mieli na sobie mundurów; zamiast tego powpinali w klapy wstęgi w barwach oddziałów, w których służyli, a także odznaczenia za męstwo i dystynkcje wojskowe. Towarzyszyła temu pewna niepowtarzalna atmosfera. Byli to mężczyźni nawykli do wydawania rozkazów – przyzwyczajeni do władzy. Ich twarze i oczy, a także sposób, w jaki słuchali, wyrażały respekt, ale nie ślepy; wyraźnie każdy z nich miał swoje zdanie. Mimo ich podeszłego wieku w pokoju wyczuwało się siłę. Olbrzymią siłę. I to właśnie było przerażające. Jeżeli ci ludzie należeli do Carlosa, to macki tego zabójcy nie tylko sięgały daleko, ale były także niezwykle niebezpieczne. Nie stali tu zwykli mężczyźni, lecz zaprawieni w boju żołnierze. Bourne pomyślał sobie, że jeśli jego osąd jest trafny, to w tym pokoju zgromadzili się ludzie o wielkim doświadczeniu i szerokich wpływach.