Выбрать главу

– Żeby spróbować na to odpowiedzieć, musiałbym cofnąć się o wiele lat wstecz. Możliwe, że Kain nie chce, by jego przełożeni mu przeszkadzali. W amerykańskim wywiadzie jest wielu niezdecydowanych autokratów, którzy w dodatku rzadko wymieniają się informacjami. W latach zimnej wojny robiono duże pieniądze sprzedając jednej agencji te same informacje po trzy, cztery razy. Może Kain czeka, aż ci na górze przestaną zastanawiać się nad różnymi strategiami i przyjmą jeden kierunek działania.

– Widzę, stary przyjacielu, że wiek nie osłabił twoich umiejętności rozumowania. Dlatego właśnie chciałem się z tobą widzieć.

– A może rzeczywiście walczy teraz przeciwko swoim? – ciągnął żebrak. – Nie byłby pierwszym, który tak postąpił.

– Myślę, że to niemożliwe, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że tamci wierzą w tę wersję. Mnich nie żyje, inni z Treadstone też nie. Waszyngton jest przekonany, że to właśnie Kain ich wykończył.

– Mnich? – powtórzył żebrak. – Imię z przeszłości. Działał w Berlinie i w Wiedniu. Znaliśmy go dobrze, ale na szczęście z daleka. To właśnie jest odpowiedź na twoje pytanie, Carlosie. Styl pracy Mnicha polegał zawsze na ograniczeniu do minimum liczby pracowników. Działał tak, jakby jego najbliższe otoczenie było zinfiltrowane, przekupione. Na pewno kazał Kainowi składać meldunki sobie bezpośrednio. To tłumaczyłoby zdenerwowanie Waszyngtonu i sześć miesięcy milczenia.

– Czy także ciszę u nas? Przez te sześć miesięcy nie było o nim ani słowa, nie wykonał żadnego ruchu.

– Jest wiele możliwości. Choroba. Wyczerpanie. Powrót do Stanów na dodatkowe szkolenie. A może chęć wprowadzenia zamętu w szeregach przeciwnika? Mnich zawsze miał w zanadrzu wiele różnych sztuczek.

– A jednak przed śmiercią powiedział swojemu współpracownikowi, że nie wie, co się stało. Że nie jest nawet pewien, czy ten człowiek to Kain.

– Co to za współpracownik?

– Facet nazwiskiem Gillette. Był naszą wtyczką, ale Abbott nie mógł tego wiedzieć.

– To mi nasuwa inne wyjaśnienie. Mnich miał niebywały instynkt, jeśli chodzi o takich ludzi. Mówiło się w Wiedniu, że Dawid Abbott nie zaufałby Chrystusowi na pustkowiu, tylko pobiegłby szukać piekarni.

– Niewykluczone. Twoje słowa przynoszą mi ulgę. Szukasz odpowiedzi, które innym nie przyszłyby do głowy.

– Miałem dużo więcej doświadczenia. Byłem kiedyś kimś. Niestety, przesrałem pieniądze.

– Nadal to robisz.

– Jestem rozrzutnikiem: cóż innego mogę ci powiedzieć?

– Z pewnością jeszcze coś.

– Bystry jesteś, Carlosie. Szkoda, że nie znaliśmy się w dawnych czasach.

– Teraz jesteś zarozumiały.

– Zarozumiały byłem zawsze. Obaj wiemy, że w każdej chwili możesz pozbawić mnie życia. Skoro tego nie robisz, muszę być dla ciebie cenny, i to nie tylko ze względu na moje doświadczenie.

– Co jeszcze masz mi do powiedzenia?

– Moja informacja może nie ma dużej wartości, ale zawsze to coś. Włożyłem przyzwoite ubranie i spędziłem dzień w „Auberge du Coin”. Pracuje tam pewien otyły gość – przesłuchiwany i zwolniony przez Sûreté – którego oczy poruszały się zbyt niespokojnie i który za bardzo się pocił. Pogawędziłem z nim trochę, pokazując mu oficjalną legitymację NATO, jaką wyrobiłem sobie na początku lat pięćdziesiątych. Wygląda na to, że o trzeciej rano pożyczył swój samochód blondynowi w towarzystwie kobiety. Rysopis odpowiada fotografii z Argenteuil.

– Pożyczył?

– Tak twierdzi. Samochód miał być zwrócony przez kobietę w ciągu jednego lub dwóch dni.

– Nigdy go nie zobaczy.

– Oczywiście, że nie. Ale nasuwa się pytanie. Dlaczego Kain zdecydował się zdobyć samochód w taki sposób?

– Żeby uciec jak najdalej i najszybciej jak się da.

– Jeśli tak, to moja informacja jest bezwartościowa – powiedział żebrak. – Ale istnieje przecież tyle sposobów, by podróżować szybciej, jednocześnie mniej zwracając na siebie uwagę, i nie musiałby zdawać się na chciwego recepcjonistę, zachłannego sknerę, który za parę franków chętnie doniósłby na niego do Sûreté. Lub powiadomił kogokolwiek innego.

– Do czego zmierzasz?

– Moim zdaniem Bourne zdobył samochód po to, żeby śledzić kogoś tutaj, w Paryżu. Żeby nie kręcić się po miejscach publicznych, gdzie ktoś może go przyuważyć, żeby nie wynajmować samochodu w firmach wynajmu, które mogą być kontrolowane, ani nie uganiać się jak szalony za nieuchwytnymi taksówkami. Zamiast tego wystarczy zwykła zmiana tablic rejestracyjnych i nikt nie zwróci uwagi na niepozorne czarne renault przemieszczające się zatłoczonymi ulicami. Gdzie należałoby zacząć poszukiwania?

Postać poruszyła się.

– Od tej Lavier z „Les Classiques” – powiedział morderca. – I od każdego, kto tam pracuje, a kogo Kain podejrzewa. To jedyne miejsce, od którego może zacząć. Jeśli oni będą śledzeni, w ciągu dni – może nawet godzin – wpadniemy na trop czarnego renault i schwytamy Kaina. Czy masz dokładny opis samochodu?

– Co do trzech wgnieceń na lewym zderzaku.

– Dobrze. Przekaż to starcom. Niech przeczeszą ulice, garaże, parkingi. Ten, kto znajdzie samochód, już nigdy więcej nie będzie musiał pracować.

– Skoro już mówimy o tych sprawach…

Między sztywny brzeg zasłony a granatowy aksamit, którym obita była rama, wsunęła się koperta.

– Jeśli sprawdzi się twoja teoria, uważaj to za zaliczkę.

– Sprawdzi się, Carlosie.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ Kain robi to, co ty byś robił i co ja bym robił w dawnych czasach. Zasługuje na szacunek.

– Na śmierć – powiedział morderca. – Zachodzi pewna czasowa symetria. Za kilka dni będzie 25 marca. 25 marca 1968 roku Jason Bourne został zastrzelony w dżungli Tam Quan. Teraz, prawie co do dnia, ale lata później, inny Jason Bourne jest ścigany: zarówno my, jak i Amerykanie nie możemy doczekać się, kiedy będzie martwy. Ciekawe, kto z nas tym razem pociągnie za spust.

– Czy to ma jakieś znaczenie?

– Chcę go załatwić sam – szepnęła postać. – Naraził mi się udając kogoś, kim nie jest. Powiedz starcom, że jeśli go znajdą, niech przekażą informację do Parc Monceau, ale niech nic nie robią. Chcę, żeby 25 marca był żywy. Tego dnia sam wykonam na nim wyrok i dostarczę jego ciało Amerykanom.

– Natychmiast wszystko przekażę.

– Angelus Domini, dziecię Boże.

– Angelus Domini – odpowiedział żebrak.

26

Stary żołnierz szedł w milczeniu obok młodszego od siebie mężczyzny zatopioną w księżycowym świetle ścieżką w Lasku Bulońskim. Żaden się nie odzywał, bo już zbyt wiele było słów, wyznań, powątpiewania, zaprzeczeń i potwierdzeń. Villiers musiał wszystko przemyśleć i zanalizować, przyjąć lub z oburzeniem odrzucić to, co usłyszał. Jego życie byłoby o wiele łatwiejsze do zniesienia, gdyby mógł z gniewem odparować cios, obnażyć kłamstwo i odzyskać spokój ducha. Ale nie mógł tego uczynić, jeśli nie chciał sam sobie zaszkodzić; był żołnierzem i uniki nie leżały w jego naturze.

W tym młodym człowieku dostrzegł zbyt wiele prawdy. Była w jego oczach, głosie, w każdym geście, którym prosił o zrozumienie. Ten człowiek bez nazwiska nie kłamał. Najgorsza zdrada wkradła się do domu Villiersa. To wyjaśniało tyle różnych spraw, w które przedtem nie miał odwagi wniknąć. Zbierało mu się na płacz.

Człowiek pozbawiony pamięci nie musiał wiele zmieniać ani wymyślać; kameleon nie był potrzebny. Jego opowieść trafiała do przekonania, gdyż najistotniejsza jej część opierała się na faktach. Musiał odnaleźć Carlosa, ustalić, co ten morderca wie; nie mógłby żyć spokojnie, gdyby mu się to nie udało. Nie było mowy o Marie St. Jacques ani o Île de Port Noir, ani też wiadomości przesłanej przez nieznana osobę czy osoby. Nie mówili również o chodzącej pustej skorupie, co mogłaby być albo i nie być tym kimś, którym on jest lub nie jest – on, który nawet nie ma pewności, czy okruchy wspomnień, jakie mu zostały, naprawdę są jego własnymi wspomnieniami. O niczym takim nie rozmawiali.

Zamiast tego ujawnił ze szczegółami wszystko, co wiedział o mordercy znanym jako Carlos. Ta wiedza była tak rozległa, że w trakcie opowiadania Villiers patrzył na niego ze zdziwieniem, rozpoznając informacje, które musiały być ściśle tajne. Szokowały go nowe, przerażające fakty, zgodne z kilkunastoma istniejącymi teoriami, ale nigdy przedtem nie przedstawione mu tak jasno. Ze względu na syna generał uzyskał dostęp do najtajniejszych dokumentów dotyczących Carlosa, jakie znajdowały się w jego kraju, lecz żaden z nich nie zawierał tylu faktów, ile znał ten młodszy od generała mężczyzna.

– Tamta kobieta, z którą rozmawiał pan w Argenteuil, ta, która telefonuje do mojego domu, która przyznała się panu, że jest łączniczką…

– Ona nazywa się Lavier – przerwał Bourne. Generał zatrzymał się.

– Dziękuję… Ona pana przejrzała, poleciła, by pana sfotografowano.

– Tak.

– Przedtem nie mieli fotografii?

– Nie.

– A więc kiedy pan poluje na Carlosa, to on z kolei poluje na pana. Ale pan nie ma fotografii; zna pan tylko dwójkę łączników, z których jeden był u mnie w domu.

– Tak.

– I rozmawiał z moją żoną.

– Tak.

Starszy pan odwrócił się. Zaczął się okres milczenia.

Dotarli do końca ścieżki, gdzie znajdowało się maleńkie jezioro. Na brzegu wysypano biały żwir, co trzy, cztery metry stały ławki, które otaczały taflę wody niczym warta honorowa przy grobowcu pokrytym czarnym marmurem. Podeszli do drugiej ławki. Villiers przerwał milczenie.

– Chciałbym usiąść – powiedział. – Z wiekiem człowiek opada z sił. Często mnie to krępuje.