Выбрать главу

– Jaki problem?

– Nie wiem, ale któż ich nie ma?

– To samo zrobisz z Oréale’em?

– Prawdopodobnie odniesie to nawet lepszy skutek.

– Jesteś okropny, Jasonie.

– Jestem śmiertelnie poważny – rzekł Bourne, znowu wodząc palcem po kolumnie nazwisk. – Jest tutaj. Oréale, Claude Giselle. Bez objaśnień. Rue Racine. Dotrę do niego koło trzeciej; kiedy z nim załatwię sprawę, on popędzi z powrotem na Saint-Honoré i rozkrzyczy się.

– Co z pozostałą dwójką? Kto to jest?

– Uzyskam ich nazwiska od Oréale’a albo od tej Dolbert, albo od obojga. Nie wiedząc o tym, pomogą mi wywołać drugie uderzenie fali.

Jason stał we wnęce pod drzwiami domu na rue Losserand. Dzieliło go pięć metrów od wejścia do niewielkiej kamienicy, w której mieszkała Janine Dolbert – gdzie nieco wcześniej stropiony i dość otyły konsjerż przysłużył się nieznajomemu, wysławiającemu się elegancko mężczyźnie, telefonując do Mademoiselle Dolbert do pracy i mówiąc jej, że już dwa razy zjawił się jakiś pan, który przyjeżdżał limuzyną z kierowcą i pytał o nią. Teraz znowu przyjechał, co konsjerż ma zrobić?

Zajechała niewielka czarna taksówka i dosłownie wyskoczyła z niej podekscytowana, trupio blada Janine Dolbert. Jason ruszył się szybko spod drzwi i dopadł ją na chodniku, tuż przy wejściu.

– To nie trwało długo – odezwał się, ujmując ją za łokieć. – Jakże się cieszę, że panią znowu widzę. Bardzo mi pani wtedy pomogła.

Janine Dolbert patrzyła na niego z otwartymi ustami – bo go rozpoznała i była zdziwiona.

– Pan? Ten Amerykanin – powiedziała po angielsku. – Pan Briggs, prawda? Czy to pan jest tym, który…?

– Zwolniłem kierowcę na godzinę. Chciałem zobaczyć się z panią prywatnie.

– Ze mną? Jakąż mógłby pan mieć do mnie sprawę?

– Nie wie pani? Dlaczego więc spieszyła się pani tutaj?

Jej wielkie oczy, poniżej krótko obciętych włosów, spotkały się z jego oczami; na słońcu cerę miała jeszcze bledszą.

– Więc jest pan z firmy Azura? – spytała badawczym tonem.

– Być może. – Bourne nieco mocniej przytrzymał jej łokieć. – Co dalej?

– Dostarczyłam to, co obiecałam. Niczego więcej nie będzie, tak się umówiliśmy.

– Jest pani tego pewna?

– Niech pan się nie zachowuje idiotycznie! Nie zna pan paryskiej couture. Ktoś wścieknie się na kogoś innego i zacznie robić przykre uwagi w pana własnym atelier. Jakie dziwne odstępstwa! A kiedy zostanie pokazana moda na jesień i pan zademonstruje połowę projektów Bergerona wcześniej niż on sam, to jak długo pańskim zdaniem będę mogła pozostać w „Les Classiques”? Jestem dziewczyną numer dwa u pani Lavier, jedną z niewielu osób, które mają wstęp do jej biura. Lepiej, żebyście się o mnie zatroszczyli, tak jak pan obiecał. Dając mi pracę w jednym z waszym zakładów w Los Angeles.

– Przejdźmy się – zaproponował Jason, lekko ją popychając. – Pomyliła mnie pani z kimś, Janine. Nigdy nie słyszałem o firmie Azura i zupełnie mnie nie interesują kradzione projekty – chyba że takie wiadomości mogą okazać się pożyteczne.

– O Boże!…

– Niech pani idzie dalej – Bourne chwycił ją za rękę. – Mówiłem, że chcę z panią porozmawiać.

– O czym? Czego pan ode mnie chce? Jak się pan dowiedział mojego nazwiska?

Teraz szybko wyrzucała z siebie słowa, kolejne zdania zachodziły na siebie.

– Wcześniej wyszłam na lunch i muszę zaraz wracać, mamy dziś dużo pracy. Proszę puścić, boli mnie ręka.

– Przepraszam.

– To, co mówiłam, to były głupstwa. Kłamstwo. Doszły nas jakieś słuchy w atelier; sprawdzałam pana. Tak, sprawdzałam pana!

– Mówi pani bardzo przekonująco. Przyjmuję to.

– Jestem lojalna wobec „Les Classiques”. Zawsze byłam lojalna.

– To piękna cecha, Janine. Podziwiam lojalność. Mówiłem to niedawno temu… jakże on się nazywa?… temu sympatycznemu facetowi z centralki. Jak on się nazywa? Zapomniałem.

– Philippe – odrzekła dziewczyna z działu sprzedaży, wystraszona i usłużna. – Philippe d’Anjou.

– O właśnie. Dziękuję.

Dotarli do wąskiej brukowanej drogi między dwoma budynkami. Jason skierował ją tam.

– Wejdźmy tutaj na chwilę, tak żebyśmy oddalili się od ulicy. Proszę się nie martwić, nie spóźni się pani. Zabiorę pani tylko pięć minut.

Zrobili dziesięć kroków w głąb tego wąskiego prześwitu. Bourne zatrzymał się. Janine Dolbert oparła się o ceglany mur.

– Papierosa? – zapytał wyjmując z kieszeni paczkę.

– Tak, dziękuję.

Podał jej ogień zauważając, że trzęsie się jej ręka.

– Teraz lepiej?

– Tak… Nie, właściwie nie. Czego pan chce, Monsieur Briggs?

– Zacznijmy od tego, że nie nazywam się Briggs, ale to pani chyba wie.

– Nie wiem. Dlaczego miałabym wiedzieć?

– Byłem pewny, że dziewczyna numer jeden u pani Lavier powiedziała pani o tym.

– Monique?

– Proszę posługiwać się nazwiskami. Chodzi o dokładność.

– A więc Brieile – odparła Janine, nie wiadomo dlaczego wzruszając ramionami. – Czy ona pana zna?

– Dlaczego jej pani o to nie zapyta?

– Jak pan sobie życzy. O co chodzi, monsieur?

Jason pokręcił głową.

– Naprawdę pani nie wie? Trzy czwarte pracowników „Les Classiques” współpracuje z nami, a z jedną z najinteligentniejszych osób nawet się nie skontaktowano. Oczywiście jest to możliwe, że ktoś uznał, iż nie można ryzykować wciągając, w to panią; to się zdarza.

– Co się zdarza? Jakie ryzyko? Kim pan jest?

– Teraz nie ma na to czasu. Tamci mogą pani resztę dopowiedzieć. Jestem tutaj dlatego, że nigdy nie otrzymywaliśmy od pani raportów, a przecież przez cały dzień rozmawia pani z ważnymi klientami.

– Bardzo proszę wyrażać się jaśniej, monsieur.

– Powiedzmy, że reprezentuję pewną grupę ludzi – Amerykanów, Francuzów, Anglików, Holendrów – będących na tropie mordercy, który zabijał przywódców politycznych i wyższych wojskowych w każdym z naszych krajów.

– Zabijał? Wojskowych, polityków… – Janine rozdziawiła usta; popiół z papierosa spadł na jej wyprężoną dłoń. – O co tu chodzi? O czym pan mówi? Nigdy o czymś takim nie słyszałam!

– Mogę panią tylko przeprosić – powiedział cicho i szczerze Bourne. – Kontakt z panią należało nawiązać kilka tygodni temu. To błąd tego człowieka, który był przedtem na moim miejscu. Przykro mi; dla pani to jest na pewno szok.

– Tak, to szok, monsieur – wyszeptała dziewczyna. Jej wklęsłe ciało było napięte; na tle ceglanego muru przypominała wyprostowaną i wymalowaną trzcinę. – Mówi pan o rzeczach dla mnie niepojętych.

– Ale teraz ja już rozumiem – przerwał Jason. – Z pani ust o nikim ani słowa. Teraz to jest jasne.

– Nie dla mnie.

– Jesteśmy na tropie Carlosa. Mordercy znanego pod pseudonimem Carlos.

– Carlos? – Panna Dolbert upuściła papierosa; była zupełnie zaszokowana.

– On jest jednym z waszych najczęstszych klientów, wszystko na to wskazuje. W grę wchodzi już tylko osiem osób. Zasadzka powinna się udać w któryś z najbliższych dni i zabezpieczamy się na wszelkie sposoby.

– Zabezpieczacie się…?

– Zawsze istnieje niebezpieczeństwo wzięcia zakładników, wszyscy to wiemy. Przewidujemy strzelaninę, ale będzie ona ograniczona do minimum. Podstawowy problem to sam Carlos. On poprzysiągł, że nie da się wziąć żywcem; chodzi po ulicach podłączony do ładunków wybuchowych o sile tysiącfuntowej bomby. Ale poradzimy sobie i z tym. Nasi strzelcy wyborowi będą na miejscu; jeden celny strzał w głowę i sprawa załatwiona.

– Un coup de feu…

Nagle Bourne spojrzał na zegarek.

– Zabrałem pani dość czasu. Musi pani wracać do zakładu, a ja na mój punkt obserwacyjny. Proszę pamiętać, jeśli mnie pani zobaczy na zewnątrz, to nie zna mnie pani. Jeśli wejdę do „Les Classiques”, to proszę mnie traktować jak bogatego klienta. Chyba że dostrzeże pani klienta, który wyda się pani tym, o którego nam chodzi; wtedy proszę mi o tym niezwłocznie powiedzieć… Jeszcze raz przepraszam za wszystko. Nastąpiła przerwa w łączności i tyle. To się zdarza.

– Une rupture…

Jason przytaknął, obrócił się na pięcie i szybko ruszył przejściem między budynkami w stronę ulicy. Zatrzymał się i obejrzał na Janine Dolbert. Stała bez ruchu pod ścianą; w jej rozumieniu elegancki świat haute couture nagle wypadł z orbity.

Philippe d’Anjou. To nazwisko nic mu nie mówiło, ale Bourne nie potrafił się opanować. Wciąż je po cichu powtarzał, próbując wywołać pewien obraz… bo twarz siwowłosego operatora centralki nasuwała takie nagłe obrazy ciemności i przebłysk światła. Philippe d’Anjou. Nic. Zupełnie nic. A jednak coś kiedyś było, coś, co powodowało u Jasona skurcz żołądka, napięcie i sztywność mięśni, zawężony kadr czyjegoś ciała… z powodu ciemności.

Siedział przy oknie od ulicy blisko drzwi kafejki na rue Racine, gotów wstać i wyjść w chwili, gdy zobaczy, że pod drzwiami starego domu po przeciwnej stronie zjawił się Claude Oréale. Jego pokój znajdował się na czwartym piętrze, w mieszkaniu, które dzielił z dwoma innymi młodymi mężczyznami; dojść tam można było tylko po wysłużonych, stromych schodach. Bourne przewidywał, że Oréale nie będzie spokojnie szedł, gdy się faktycznie pojawi.

Claude Oréale, który podczas rozmowy z Jacqueline Lavier na innych schodach, na Saint-Honoré, wykazywał takie zdenerwowanie, został bowiem przez swoją bezzębną gospodynię ponaglony przez telefon, by we własnej nędznej osobie szybko wrócił na rue Racine i położył kres wrzaskom i rozbijaniu mebli, jakie odbywało się w jego mieszkaniu. Albo zrobi z tym koniec, albo też zostaną wezwani żandarmi; ma dziesięć minut na to, żeby się zjawić.