Dokonał tego w ciągu ośmiu minut. Jego szczupłą sylwetkę, opakowaną w garnitur od Pierre’a Cardina – którego poły łopotały na wietrze – widziano biegnącą po chodniku od wyjścia z metra dwie przecznice na południe. Unikał zderzeń ze zręcznością byłego biegacza wyczynowego wytrenowanego w Ballet Russe. Jego cienka szyja wystawała na kilkanaście centymetrów przed tors w kamizelce, a długie ciemne włosy opadały grzywą w dół. Dotarł do wejścia i chwycił się poręczy, po czym skokami pokonał schody i zanurzył się w mroku korytarza.
Jason wyszedł pospiesznie z kafejki i przebiegł przez ulicę. Wewnątrz domu dopadł do starych schodów i ruszył w górę po nadwerężonych stopniach. Z trzeciego piętra dochodziło go łomotanie w drzwi.
– Ouvrez. Ouvrez! Vite, nom de Dieu!…
Oréale urwał, cisza w środku była może bardziej przerażająca niż cokolwiek innego.
Bourne pokonał resztę stopni, aż wreszcie dostrzegł Oréale’a między prętami poręczy a podłogą. Kruche ciało pracownika domu mody było przyciśnięte do drzwi – ręce po bokach, palce rozcapierzone, ucho przyłożone do drewna, twarz zaczerwieniona. Jason zaczął krzyczeć gardłową urzędniczą francuszczyzną, raptownie się ukazując.
– Sûreté! Niech pan zostanie dokładnie tam, gdzie pan stoi, młody człowieku. Oszczędźmy sobie nieprzyjemności. Obserwowaliśmy pana i pańskich przyjaciół. Wiadomo nam o tej ciemni.
– Nie! – wrzasnął Oréale. – Ja z tym nie mam nic wspólnego, przysięgam!… Ciemnia?
Bourne uniósł rękę.
– Proszę się uspokoić. Niech pan tak nie krzyczy!
Bourne szybko przechylił się przez poręcz i popatrzył w dół.
– Mnie nie może pan w to mieszać! – krzyczał dalej pracownik „Les Classiques”. – Ja nie jestem w nic zamieszany! Tyle razy im radziłem, żeby się tego wszystkiego pozbyli! Któregoś dnia sami się wykończą. Narkotyki są dla idiotów!… Mój Boże, tam jest cicho. Oni chyba nie żyją!
Jason wyprostował się, odszedł od poręczy i z uniesionymi dłońmi zbliżył się do Oréale’a.
– Mówiłem, żeby się pan zamknął – wyszeptał nieprzyjemnym tonem. – Niech pan tam wejdzie i uspokoi się. To wszystko było dla zmylenia tej starej dziwki na dole.
Oréale stał jak przykuty do miejsca; jego panika przeszła na krótko w lekką histerię.
– Co?!
– Klucz pan ma – powiedział Bourne. – Niech pan otworzy i wejdzie…
– Są zaryglowane – odparł Oréale. – O tej porze zawsze są zaryglowane.
– Cholerny durniu, musieliśmy do pana jakoś dotrzeć! Musieliśmy sprowadzić pana tutaj tak, żeby nikt nie wiedział dlaczego. Proszę otworzyć te drzwi. Szybko!
Jak wystraszony królik, którym właściwie był, Claude Oréale zaczął grzebać w kieszeni i znalazł klucz. Otworzył drzwi i pchnął je do środka jak człowiek wchodzący do piwnicy pełnej pokiereszowanych zwłok. Bourne wepchnął go przez próg, wszedł i zamknął drzwi.
Widoczna stąd część mieszkania wyraźnie odstawała od reszty domu. Przestronny salon zastawiony był lśniącymi, drogimi meblami; mnóstwo czerwonych i żółtych aksamitnych poduszek leżało na kanapach, krzesłach i podłodze. Wyglądał prawie jak buduar – rezerwat luksusu wśród ruin.
– Tylko pięć minut – stwierdził Jason. – Nie mam czasu na nic oprócz rozmowy o interesach.
– O interesach? – spytał Oréale z wyrazem przerażenia na twarzy. – Ta… ta ciemnia? Jaka ciemnia?
– Niech pan o tym zapomni. Uruchomił pan coś lepszego.
– Jakie znowu interesy?
– Dostaliśmy wiadomość z Zurychu i chcemy, żeby przekazał ją pan swojej przyjaciółce, pani Lavier.
– Madame Jacqueline? Moja przyjaciółka?
– Nie mamy zaufania do telefonów.
– Jakich telefonów? Wiadomość? Jaka wiadomość?!
– Carlos ma rację.
– Carlos? Carlos, a jak dalej?
– Ten morderca.
Claude Oréale wrzasnął. Podniósł rękę do ust, ugryzł się w palec wskazujący i wrzasnął.
– Co pan mówi?!
– Niech się pan uspokoi!
– Dlaczego pan mnie to mówi?
– Pan jest osobą numer pięć. Liczymy na pana.
– Osobą numer pięć? Do czego?
– Która może pomóc Carlosowi wymknąć się z sieci. Oni szykują zasadzkę. Jutro, pojutrze, może dzień później. Niech on się trzyma z daleka; musi trzymać się z daleka. Oni otoczą sklep, co trzy metry strzelec wyborowy. Ogień krzyżowy będzie morderczy; jeśli on pozostanie w środku, to może dojść do masakry. Zginiecie. Wszyscy co do jednego.
Oréale znowu się rozkrzyczał; palec miał zaczerwieniony.
– Niech pan przestanie! Nie wiem, o czym pan mówi! Pan jest jakimś maniakiem i nie chcę już słyszeć ani słowa – nic nie słyszałem. Carlos, ogień krzyżowy… masakra! Boże, ja się duszę… potrzebuję powietrza!
– Dostanie pan pieniądze. Przypuszczam, że dużo. Pani Lavier będzie panu wdzięczna. D’Anjou też.
– D’Anjou! On mnie nie znosi! Nazywa mnie pawiem, obraża mnie przy każdej okazji.
– To oczywiście maska. A naprawdę bardzo pana lubi, może bardziej, niż by pan przypuszczał. On ma numer szósty.
– O jakie numery tu chodzi! Niech pan przestanie mówić o numerach!
– A jak inaczej moglibyśmy was odróżnić, przydzielać zadania? Nie możemy używać nazwisk.
– Kto nie może?
– My wszyscy, którzy pracujemy dla Carlosa.
Od krzyku Oréale’a mogły pęknąć bębenki, a z jego palca ściekała krew.
– Nie będę tego słuchał! Jestem damskim krawcem, artystą!
– Pan jest osobą numer pięć. Zrobi pan dokładnie to, co zlecimy albo nigdy więcej nie zobaczy pan swojego miłosnego gniazdka.
– Oooch!
– Niech pan przestanie krzyczeć! Rozumiemy was; wiemy, że wszyscy żyjecie w napięciu. Nawiasem mówiąc, nie ufamy księgowemu.
– Trignonowi?
– Posługujemy się tylko imionami. Chodzi o dyskrecję.
– W takim razie: Pierre’owi. On jest wstrętny. Potrąca za rozmowy telefoniczne.
– Sądzimy, że on pracuje dla Interpolu.
– Dla Interpolu?
– Jeśli tak jest, to wszyscy możecie spędzić dziesięć lat w więzieniu. A pan zostałby pożarty żywcem.
– Oooch!
– Niech się pan zamknie! Proszę tylko przekazać Bergeronowi, co podejrzewamy. Niech pan uważa na Trignona, szczególnie przez najbliższe dwa dni. Jeśli on z jakiegoś powodu opuści sklep, to niech pan ma się na baczności. Może to oznaczać, że pętla się zaciska. – Bourne doszedł do drzwi trzymając rękę w kieszeni. – Muszę wracać i pan też. Niech pan opowie osobom z numerami od jednego do sześciu wszystko, co panu mówiłem. Te wiadomości powinny koniecznie się rozejść.
Oréale znowu wrzasnął i znowu histerycznie.
– Numery! Ciągle tylko te numery! Co za numer! Ja jestem artystą, a nie numerem!
– Straci pan twarz, jeśli nie wróci pan tam tak szybko, jak przyjechał pan tutaj. Proszę dotrzeć do pani Lavier, do d’Anjou i Bergerona. Jak najprędzej. A potem do innych.
– Jakich innych?
– Niech pan spyta numer dwa.
– Dwa?
– Dolbert. Janine Dolbert?
– Janine? Ona też?
– Tak. Ona ma numer dwa.
Pracownik „Les Classiques” uniósł gwałtownie ręce w daremnym proteście.
– To czyste wariactwo! Nic z tego nie ma sensu!
– Pańskie życie ma sens, Claude – odrzekł prostymi słowami Jason. – Niech pan je szanuje… Zaczekam po drugiej stronie ulicy. Proszę wyjść stąd dokładnie za trzy minuty, i niech pan nie korzysta z telefonu, tylko zaraz stąd wyjdzie i wróci do „Les Classiques”. Jeśli po trzech minutach pan tu jeszcze będzie, będę musiał wrócić.
Wyjął rękę z kieszeni. Trzymał w niej pistolet.
Oréale zrobił głęboki wydech, na widok broni jego twarz zrobiła się trupio blada.
Bourne wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Zadzwonił telefon stojący na nocnym stoliku. Marie popatrzyła na zegarek – była ósma piętnaście. Przez chwilę czuła nagły strach. Jason mówił, że zadzwoni o dziewiątej. Opuścił „Terrasse” po zapadnięciu zmroku, koło siódmej, żeby spotkać sprzedawczynię nazwiskiem Monique Brielle. Plan był ścisły i mógł zostać zakłócony tylko w razie niebezpieczeństwa. Czy coś się wydarzyło?
– Czy to pokój czterysta dwadzieścia? – spytał ktoś niskim męskim głosem.
Marie odczuła ulgę; tym mężczyzną okazał się André Villiers. Generał dzwonił późnym popołudniem, by powiedzieć Jasonowi, że całe „Les Classiques” wpadło w panikę; jego żonę proszono do telefonu aż sześciokrotnie w ciągu półtorej godziny. Jednak ani razu nie udało mu się usłyszeć niczego istotnego; gdy tylko podnosił słuchawkę, poważną rozmowę zastępowały niewinne żarty.
– Tak – powiedziała Marie. – To pokój czterysta dwadzieścia.
– Proszę mi wybaczyć, jeszcze ze sobą nie rozmawialiśmy.
– Wiem, kim pan jest.
– I ja wiem o pani istnieniu. Czy pozwoli pani, że podziękuję?
– Rozumiem. Nie ma za co.
– Do rzeczy. Telefonuję z mojego gabinetu i do tej linii nie ma oczywiście żadnego podłączenia. Proszę powiedzieć naszemu wspólnemu znajomemu, że kryzys nabrał przyspieszenia. Moja żona nie wychodzi ze swojego pokoju pod pretekstem mdłości, ale najwidoczniej nie jest aż tak chora, by nie odpowiadać na telefony. Tak samo jak przedtem kilkakrotnie podnosiłem słuchawkę i przekonywałem się tylko, że oni są przygotowani na wszelkie zakłócenia Za każdym razem dość niegrzecznie przepraszałem mówiąc, że spodziewam się telefonów. Prawdę powiedziawszy, nie jestem wcale pewny, czy mojej żonie trafiło to do przekonania, ale ona oczywiście nie może sobie pozwolić na dopytywanie się. Będę stanowczy, mademoiselle. Między nami narasta niewypowiedziany konflikt, który pod powierzchnią jest gwałtowny. Oby Bóg dał mi siłę na to.
– Ja mogę tylko prosić pana, by pamiętał pan o celu – wtrąciła Marie. – Niech pan pamięta o synu.
– Tak – odparł spokojnie starszy pan. – Mój syn. I ta dziwka, która udaje, że szanuje jego pamięć… Przepraszam.