Выбрать главу

Trzy minuty później powód okazał się zrozumiały… i niepokojący. Od strony kościoła zbliżała się szybko żona Villiersa. Jej posągowa postać przyciągała pełne podziwu spojrzenia przechodniów. Podeszła prosto do samochodu, powiedziała coś do mężczyzn siedzących z przodu i otworzyła tylne drzwi.

Torebka. Biała torebka! Żona Villiersa miała torebkę, którą zaledwie kilka minut temu ściskała kurczowo Jacqueline Lavier. Wsiadła na tylne siedzenie citroëna zatrzaskując drzwiczki. Uruchomiono silnik i rozległo się głośne kichnięcie – sygnał szybkiego, nagłego ruszania. W miarę jak samochód się oddalał, błyszczący metalowy pręcik anteny chował się, stając się coraz krótszy. Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego dała swoją torebkę żonie Villiersa? Bourne ruszył z miejsca, instynkt jednak kazał mu stanąć. Pułapka? Skoro śledzono Lavier, to może ci, którzy ją śledzili, byli również obserwowani – i to nie tylko przez niego.

Rozglądał się po ulicy, patrząc uważnie na przechodniów, przypatrując się wszystkim samochodom, kierowcom i pasażerom. Szukał twarzy, która wydawałaby się obca tej ulicy, tak jak zdaniem Villiersa ci dwaj mężczyźni w citroënie byli obcy okolicy Parc Monceau.

Ruch uliczny płynął nieprzerwanie; żadnych ukradkowych spojrzeń, rąk ukrytych w za dużych kieszeniach. Był przesadnie ostrożny – w Neuilly-sur-Seine nie zastawiono na niego pułapki. Odszedł od kiosku i ruszył w stronę kościoła.

Nagle stanął jak wryty. Z kościoła wychodził ksiądz w czarnej sutannie, sztywnej białej koloratce i czarnym kapeluszu, który częściowo zakrywał mu twarz. Widział go już kiedyś, i to nie w zamierzchłej przeszłości, lecz całkiem niedawno. Zaledwie parę tygodni temu… a może dni… lub godzin. Gdzie to było? Gdzie? Znał go! Ten chód, ten charakterystyczny ruch głowy, te szerokie ramiona, które zdawały się unosić w miejscu nad płynnymi ruchami ciała. Ten człowiek miał wtedy broń. Gdzie to było?!

W Zurychu? W „Carillon du Lac”? Dwaj mężczyźni przedzierający się przez tłum w tym samym kierunku, sprzedający śmierć. Jeden miał okulary w złotych oprawkach, ale to nie on. Tamten był martwy. Może to ten drugi z „Carillon du Lac”? Lub gwałciciel z Guisan Quai? Wydające niesamowite odgłosy zwierzę o dzikim oszalałym wzroku. Czy to on? A może to jeszcze ktoś inny? Człowiek w ciemnym ubraniu na mrocznym korytarzu w „Auberge du Coin”, gdzie światło z klatki schodowej oświetlało pułapkę. Pułapkę, w którą tamten dał się zwabić i strzelał w ciemności do kształtów, sadząc, iż należały one do ludzi. Czy to właśnie on? Tego Bourne nie wiedział, pewien był tylko, że kiedyś już widział tego człowieka, w innej jednak roli.

Morderca w czarnej sutannie doszedł do końca kamiennej ścieżki; kiedy skręcał na prawo przy cokole figury świętego, twarz oświetliły mu lekko promienie słońca. Jason zamarł bez ruchu. Skóra! Skóra mordercy była ciemna, lecz nie na skutek opalenizny, miał taką od urodzenia. Była to skóra mieszkańca basenu Morza Śródziemnego; jej odcień ustalił się wiele pokoleń temu, kiedy to jego przodkowie żyli wraz z protoplastami ludów śródziemnomorskich, którzy przybyli zza mórz i z różnych zakątków świata.

Bourne stał jak przykuty do miejsca, zdumiony poczuciem własnej nieomylności. Patrzył na Iljicza Rarnireza Sancheza.

Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain to Charlie, a Delia to Kain.

Jason rozchylił szybko poły płaszcza, prawa dłoń zacisnęła się na broni zatkniętej za pasek. Zaczął biec chodnikiem, wpadał na plecy i piersi przechodniów, popchnął ulicznego sprzedawcę, potrącił żebraka, który grzebał w resztkach drutu… Żebrak! Bourne odwrócił się w porę, by zobaczyć lufę rewolweru wyłaniającą się z obszernego płaszcza i połyskującą w promieniach słońca. Żebrak miał broń! Chuda ręka uniosła rewolwer, który znieruchomiał jak jego wzrok. Jason rzucił się w kierunku jezdni i schował za mały samochód. Nad sobą i wokół siebie słyszał świst kuł, które przeszyły powietrze z przeraźliwą ostatecznością. Niewidoczni ludzie na chodniku wydawali okrzyki przerażenia i bólu. Bourne dał nurka między dwa samochody i przebiegł przez jezdnię na drugą stronę ulicy. Żebrak uciekał, stary mężczyzna o oczach jak stal pędził w tłum, w anonimowość.

Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę. Kain…!

Jason znów odwrócił się szybko i zaczął biec naprzód, usuwając wszystko ze swej drogi. Przystanął bez tchu w piersi, czuł rosnący gniew i zamęt, skronie rozsadzało mu bolesne pulsowanie. Gdzie on jest? Gdzie jest Carlos? Wtem go zobaczył – morderca usiadł za kierownicą dużej, czarnej limuzyny. Bourne z powrotem wbiegł na jezdnię, wpadając na maski i bagażniki samochodów, gdy szaleńczo przepychał się do Carlosa. Nagle drogę zablokowały mu dwa samochody, które się ze sobą zderzyły. Oparł ręce na błyszczącej chromowej atrapie i przeskoczył przez przylegające do siebie zderzaki. Ponownie się zatrzymał; jego oczy wyrażały ból. Wiedział, że dalszy pościg nie ma sensu. Spóźnił się. Duży czarny samochód znalazł lukę i Iljicz Ramirez Sanchez zdołał uciec.

Jason wrócił na chodnik. Wszędzie migotały wyjące syreny policyjne. Kilku przechodniów zostało postrzelonych przez uzbrojonego żebraka, byli ranni i zabici.

Lavier! Bourne znów zaczął biec, tym razem do kościoła Najświętszego Sakramentu. Dotarł do ścieżki, której strzegł święty z kamienia, i gwałtownie skręcił w lewo, pędząc w stronę zdobionych łukiem rzeźbionych drzwi i marmurowych schodów. Wbiegł po nich szybko i wszedł do gotyckiego kościoła. Na wprost ujrzał migocące świece; przez witraże u góry ciemnych, kamiennych murów wpadały promienie kolorowego światła. Podszedł do nawy głównej, bacznie przyglądając się wiernym; szukał przetykanych siwizną włosów i trupio bladej, przypominającej maskę twarzy. Nigdzie nie było siadu Lavier, nie wyszła jednak z kościoła. Jason odwrócił się i spojrzał w kierunku ołtarza – zobaczył wysokiego księdza, który powoli szedł wzdłuż rzędu świec. Bourne przecisnął się bokiem przez wyłożone poduszkami ławki. Znalazł się na przodzie prawej nawy i zaszedł mu drogę.

– Przepraszam, proszę księdza – powiedział – ale wydaje mi się, że kogoś tu zgubiłem.

– Nikt nie może zginąć w domu Bożym – odpowiedział z uśmiechem kapłan.

– Może nie w sensie duchowym, lecz jeżeli nie znajdę ciała, nie będę mógł przekazać ważnej wiadomości. Moja znajoma jest pilnie potrzebna w miejscu pracy. Czy ksiądz stoi tu od dawna?

– Witam tych z mojej owczarni, którzy potrzebują pomocy. Tak. Jestem tu od blisko godziny.

– Parę minut temu weszły do kościoła dwie kobiety. Jedna z nich wysoka, bardzo atrakcyjna, miała na sobie jasny płaszcz i prawdopodobnie ciemną chustkę. Druga, już starsza pani, była niższa i wyraźnie w nie najlepszym zdrowiu. Czy przypadkiem nie widział ich ksiądz?

Ksiądz skinął głową.

– Tak. Na twarzy starszej kobiety malował się smutek, była blada i przygnębiona.

– Czy ksiądz wie, dokąd poszła? Bo rozumiem, że jej młodsza przyjaciółka już wyszła z kościoła.

– Oddana przyjaciółka, jeśli wolno mi dodać. Zaprowadziła to biedactwo do spowiedzi i pomogła jej wejść do konfesjonału. Oczyszczenie duszy daje nam ogromną siłę w chwilach rozpaczy…

– Do spowiedzi?

– Tak, drugi konfesjonał od prawej. A dodam, że ma litościwego spowiednika. Gości u nas ksiądz z archidiecezji w Barcelonie. Jest niezwykłym człowiekiem, szkoda, że to jego ostatni dzień. Wraca do Hiszpanii. – Ksiądz zmarszczył brwi. – Dziwne, ale wydaje mi się, że parę minut temu widziałem, jak ksiądz Manuel wychodzi. Myślę, że zastąpiono go na chwilę. Nieważne, nasza pani jest w dobrych rękach.

– Jestem tego pewien – powiedział Bourne. – Dziękuję. Poczekam na nią.

Jason szedł w stronę rzędu konfesjonałów, mając wzrok utkwiony w drugim, gdzie wystający skrawek białego materiału świadczył o tym, że konfesjonał jest zajęty, a dusza oczyszczana. Usiadł w pierwszej ławce, po czym ukląkł i pochylił głowę, odwracając ją lekko, tak by widzieć tył kościoła. Ksiądz stał w wejściu pochłonięty zamieszaniem na ulicy. Na zewnątrz słychać było wycie zbliżających się syren.

Bourne wstał i podszedł do drugiego konfesjonału. Odsunął zasłonę i zajrzał do środka. Zobaczył to, czego się spodziewał. Tylko metoda była inna.

Jacqueline Lavier me żyła. Jej ciało osunęło się do przodu i przekręciło na bok, opierając się na stalli konfesjonału; twarz przypominająca maskę zwrócona była ku górze, a szeroko otwarte oczy wpatrywały się martwo w sufit. Płaszcz miała rozpięty, a sukienkę przesiąkniętą krwią. Narzędzie zbrodni stanowił długi, cienki nóż do papieru, tkwiący powyżej lewej piersi. Jej palce obejmowały rękojeść, kolor lakieru na paznokciach był taki sam, jak kolor krwi.

U jej stóp leżała torebka – nie ta, którą dziesięć minut temu ściskała kurczowo w rękach, lecz modna torba od Yves St.-Laurenta, oznaczona ozdobnymi inicjałami wytłoczonymi na materiale, będącymi znakiem firmowym domu mody. Powód tego był oczywisty dla Jasona. Torba zawierała list wyjaśniający to tragiczne samobójstwo – nadwrażliwa kobieta, tak bardzo przejęta żalem, odebrała sobie życie, gdy szukała przebaczenia w oczach Boga. Carlos był dokładny, nieprawdopodobnie dokładny. Bourne zasunął zasłonę i wyszedł z konfesjonału. Gdzieś wysoko z wieży rozdzwoniły się wspaniale dzwony na poranny Anioł Pański.

Taksówka krążyła bez celu po ulicach Neuilly-sur-Seine. Jason siedział na tylnym siedzeniu; jego umysł pracował na przyśpieszonych obrotach.

Dalsze czekanie nie miało sensu, a nawet groziło śmiercią. Zmienił się plan gry, bo sytuacja uległa zmianie, stała się niebywale groźna. Śledzono Jacqueline Lavier, a następnie ją zabito. Jej śmierć była nieunikniona, lecz zakłóciła pewien porządek. Nastąpiła za wcześnie; Lavier była jeszcze przydatna. Nagle wszystko stało się dla Bourne’a jasne. Zabito ją nie dlatego, że zdradziła Carlosa, lecz z powodu nieposłuszeństwa. Poszła do Parc Monceau i to był jej niewybaczalny błąd.