Выбрать главу

Bourne wiedział o jeszcze jednym łączniku Carlosa; był nim siwowłosy telefonista z centralki „Les Classiques”. Nazywał się Philipe d’Anjou. Jego twarz kojarzyła mu się z przemocą i ciemnością pełną niesamowitych błysków i dźwięków. Tkwił w przeszłości Bourne’a, tego Jason był pewien, i dlatego właśnie musiał postępować ostrożnie. Nie wiedział, z kim mu się ten człowiek kojarzy. Jest jednak łącznikiem Carlosa i podobnie jak Lavier będzie śledzony. Posłuży jako kolejna przynęta do kolejnej pułapki, a później stanie się ofiarą.

Czy było tylko tych dwoje? Czy są inni? A skromny urzędnik o twarzy bez wyrazu? Może nie jest urzędnikiem, lecz kimś zupełnie innym? Albo dostawcą, który spędza całe godziny na Saint-Honoré oficjalnie załatwiając sprawy firmy, być może tkwi tam z innego, ważniejszego powodu? A ona? Albo też ten masywnie zbudowany projektant, René Bergeron, którego ruchy były tak szybkie i płynne?

Nagle Bourne zesztywniał, oparł głowę o tylne siedzenie. Powróciło nagle niedawne zdarzenie. Bergeron. Skóra o ciemnym odcieniu, szerokie ramiona podkreślone opiętymi, podwiniętymi rękawami… ramiona unoszące się w miejscu nad zwężającym się torsem i silne nogi, które poruszały się ze zwierzęcą, kocią szybkością.

Jak to możliwe? Czy inne domysły były jedynie złudzeniem, jak fragmenty twarzy, które już kiedyś widział i wyobrażał sobie jako twarz Carlosa? Czy morderca – nie znany swoim łącznikom – jest w samym środku swojego gangu, kontrolując i decydując o każdym kroku? Czy to Bergeron?

Musi natychmiast znaleźć telefon. Natychmiast! Każda stracona minuta oddala go od odpowiedzi, a zbyt wiele takich minut oznacza, że w ogóle do niej nie dotrze. Nie może jednak sam zadzwonić; wydarzenia nastąpiły zbyt szybko, swoje obserwacje musi zatrzymać dla siebie.

– Niech pan się zatrzyma przy najbliższej budce telefonicznej – polecił kierowcy, który wciąż był wstrząśnięty zajściem przy kościele Najświętszego Sakramentu.

– Jak pan sobie życzy. Ale proszę mieć na względzie, że minął już czas, kiedy powinienem zgłosić się do bazy. I to dawno temu.

– Rozumiem.

– Jest telefon!

– Dobrze. Proszę podjechać.

Czerwona budka, której rzucające się w oczy szyby błyszczały w słońcu, przypominała duży dom dla lalek; w środku czuć było moczem. Bourne nakręcił numer „Terrasse”, wrzucił monety i poprosił o połączenie z pokojem czterysta dwadzieścia. Marie podniosła słuchawkę.

– Co się stało?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Chcę, żebyś zadzwoniła do „Les Classiques” i poprosiła do telefonu René Bergerona. D’Anjou będzie prawdopodobnie w centralce. Wymyśl sobie jakieś nazwisko i powiedz mu, że od około pół godziny próbujesz się skontaktować z Bergeronem korzystając z prywatnego numeru Lavier. Wyjaśnij, że masz pilną sprawę i musisz koniecznie z nim rozmawiać.

– A co mam powiedzieć, gdy Bergeron odbierze telefon?

– Nie sądzę, żeby to zrobił, ale gdyby tak się stało, odłóż po prostu słuchawkę. Jeżeli natomiast d’Anjou znów się włączy, zapytaj go, kiedy możesz się skontaktować z Bergeronem. Zadzwonię do ciebie za trzy minuty.

– Kochanie, czy wszystko w porządku?

– Doznałem głębokiego przeżycia religijnego. Opowiem ci o nim później.

Jason nie odrywał wzroku od zegarka; delikatna wskazówka sekundnika poruszała się przeraźliwie wolno. Po trzydziestu sekundach sam zaczął odliczać czas, przyjmując, że serce odbijające się echem w krtani uderza mniej więcej co dwie i pół sekundy. Zaczął nakręcać numer, gdy zostało mu dziesięć sekund, w czwartej sekundzie włożył monety i odezwał się do telefonistki w „Terrasse” pięć sekund po czasie. Marie podniosła słuchawkę, gdy tylko zadzwonił telefon.

– Co się stało? – zapytał. – Myślałem, że może jeszcze rozmawiasz.

– Rozmowa trwała bardzo krótko. Myślę, że d’Anjou był ostrożny. Być może ma listę nazwisk osób, którym podano prywatny numer. Nie wiem. W jego głosie słyszałam rezerwę i wahanie.

– Co powiedział?

– Że Monsieur Bergeron poszukuje tkanin nad Morzem Śródziemnym. Wyjechał dziś rano i spodziewają się go dopiero za kilka tygodni.

– Zdaje się, że dopiero co widziałem go tysiąc kilometrów od Morza Śródziemnego.

– Gdzie?

– W kościele. To był Bergeron. Udzielił rozgrzeszenia końcem bardzo ostrego narzędzia.

– O czym ty mówisz?

– Lavier nie żyje.

– O Boże! Co zamierzasz zrobić?

– Porozmawiać z człowiekiem, którego chyba już spotkałem. Jeżeli ma trochę oleju w głowie, to mnie posłucha. Jego los jest przesądzony.

30

– D’Anjou.

– Delta? Zastanawiałem się, kiedy… Wiesz, twój głos poznałbym wszędzie.

Wymówił je! Wreszcie ktoś je wymówił! Imię będące dla niego wszystkim i niczym jednocześnie! D’Anjou znał je. Philippe d’Anjou należał do jego nie pamiętanej przeszłości. Delta. Kain to Charlie, a Delta to Kain! Delta. Delta! Skądś znał tego człowieka, on zaś z pewnością znał odpowiedź! Alfa, Bravo, Charlie, Delta, Echo, Fokstrot…

„Meduza”!

– „Meduza” – wypowiedział cicho słowo, które łomotało mu głowie.

– Słuchaj, Delta, Paryż to nie Tam Quan. Nic już nie jesteśmy sobie winni. Nie spodziewaj się rewanżu. Mamy teraz różnych pracodawców.

– Jacqueline Lavier nie żyje. Jakieś niecałe pół godziny temu została zabita przez Carlosa w Neuilly-sur-Seine.

– Dobra, dobra. Dwie godziny temu wyjechała z Francji. Sama do mnie telefonowała z Orly. Zamierzała przyłączyć się do Monsieur Bergerona…

– I razem pewnie mieli kupować tkaniny nad Morzem Śródziemnym – nie wytrzymał Jason.

– Ta kobieta, która pytała o René…, tak właśnie myślałem – mruknął po chwili przerwy d’Anjou. – To jednak niczego nie zmienia. Rozmawiałem z nią. Dzwoniła z Orly.

– Ktoś jej kazał tak powiedzieć. Jaki miała głos?

– Była zdenerwowana, o czym powinieneś wiedzieć najlepiej. Strasznie namieszałeś, Delta. Czy Kain. Czy jak się teraz nazywasz. Czuła się nieswojo, to jasne. Dlatego właśnie postanowiła wyrwać się na trochę.

– Dlatego właśnie nie żyje. Teraz kolej na ciebie.

– Ta ostatnia doba była ciebie godna. A to nie jest.

– Śledzili ją. Ciebie też śledzą. Cały czas mają cię na oku.

– Jeśli nawet, to dla mojego bezpieczeństwa.

– Więc dlaczego Lavier zginęła?

– Nie wierzę ci.

– Czy popełniłaby samobójstwo?

– Absolutnie nie.

– Zadzwoń do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu w Neuilly-sur-Seine. Spytaj o kobietę, która w czasie spowiedzi popełniła samobójstwo. Niczym nie ryzykujesz. Zatelefonuję do ciebie później.

Odwiesiwszy słuchawkę, Bourne opuścił budkę. Zszedł z krawężnika, by złapać taksówkę. Drugi raz zadzwoni do d’Anjou jakieś dziesięć domów dalej. Niełatwo uśpić czujność człowieka z „Meduzy”, więc tymczasem nie wolno dopuścić, żeby elektroniczne urządzenia dokonały ogólnej chociażby lokalizacji aparatu, którym się posługiwał.

Delta? Twój głos poznałbym wszędzie… Paryż to nie Tam Quan… Tam Quan, Tam Quan! Kain to Charlie, a Delta to Kain. „Meduza”!

Przestań. Nie myśl o czym… nie powinieneś. Skup się na tym, co jest. Na tej chwili. Na sobie. Nie na tym kimś, o którym mówią tamci – nawet nie na tym, za którego się uważasz. Po prostu na teraźniejszości. Na człowieku, który zna odpowiedzi na twoje pytania.

Pracujemy dla różnych pracodawców…

To jest klucz.

Powiedz mi! Na litość boską, powiedz mi! Kim on jest? Kto jest moim pracodawcą, d’Anjou?

Taksówka zahamowała ocierając się niemal o jego kolana. Jason otworzył drzwiczki, wsunął się do środka.

– Place Vendóme – zażądał, wiedząc, że to niedaleko Saint-Honoré. By urzeczywistnić plan, który właśnie zrodził się w jego głowie, musiał się tam znaleźć. Przewagę swą powinien wykorzystać podwójnie. Spróbuje przekonać d’Anjou, że ci, co go śledzą, zamierzają go zabić. Tamci z kolei nie mogą wiedzieć, że ich też ktoś śledzi.

Na Vendôme panował jak zwykle dziki tłok. Bourne dojrzał na rogu budkę telefoniczną. Wysiadł z taksówki, wszedł do budki, nakręcił numer „Les Classiques”; od rozmowy, którą odbył z Neuilly-sur-Sei1 minęło dokładnie czternaście minut.

– D’Anjou?

– Wszystko, czego się dowiedziałem, to to, że jakaś kobieta podczas spowiedzi targnęła się na życie.

– Tylko mi nie mów, że się tym zadowoliłeś… „Meduzyjczyk” nie poprzestałby na czymś takim.

– Poczekaj, wyłączę na chwilę centralkę. – W słuchawce na jakieś cztery sekundy zapanowała cisza, po czym ponownie odezwał się głos d’Anjou: – Kobieta w średnim wieku, siwa, wytwornie ubrana, torebka od St. Laurenta. Jedna z dziesięciu tysięcy mieszkanek Paryża. Skąd mam wiedzieć, czy którejś nie zwabiłeś i nie zamordowałeś, by mieć pretekst do tej rozmowy?

– O, na pewno i zatargałem ją do kościoła niby jakąś piętę, a krew kapiąca z jej rany znaczyła ślad na kamiennej posadzce. Miej rozum, d’Anjou. Zacznijmy od tego, co oczywiste. Skąd miałaby mieć tę torebkę, skoro nosiła białą torbę ze skóry? Nie reklamowałaby chyba konkurencji?

– Co utwierdza mnie w moim przekonaniu. To nie była Jacqueline Lavier.

– Co tym bardziej utwierdza mnie w moim przekonaniu. Dokumenty w torebce opiewały na kogoś innego. Ciało zostanie odebrane możliwie jak najszybciej i nikt nie przyczepi się do „Les Classiques”.

– Bo ty tak mówisz?

– Nie, bo jest to metoda, którą Carlos posłużył się w pięciu znanych mi zabójstwach. – Faktycznie były mu znane. To go przerażało. – Ktoś ponosi zagadkową śmierć z rąk nieznanych sprawców. Policja początkowo myśli, że to taki a taki, a kiedy wreszcie dojdzie, kim był naprawdę, Carlos zawiera już kontrakt w innym kraju. Śmierć Lavier była odmianą tej metody i tyle.