– W żadnym wypadku. Chciał się zgłosić ponownie za piętnaście minut, ale zachowałem się jak prawdziwy urzędas. Kazałem mu przyjść za jakąś godzinę. To wypada po piątej, a ponieważ zamierzam wyjść wówczas na obiad, zyskamy jeszcze do dwóch godzin.
– Sam nie wiem… nie wolno nam go zgubić. Najlepiej niech Conklin zadecyduje. On to rozgrywa. Bez jego upoważnienia do Bourne’a nie wolno się nikomu zbliżyć.
Aleksander Conklin siedział przy biurku w swym pomalowanym na biało biurze w Langley, w stanie Wirginia i słuchał relacji pracownika ambasady w Paryżu. To był Delta, bez wątpienia. Powołanie się na „Meduzę” było dowodem, bo nikt poza Deltą nie mógł znać tej nazwy. Drań! Udawał agenta w tarapatach, jego szefowie z Treadstone nie reagowali na hasło – wszystko jedno jakie – bo martwi nie mówią. Chciał to wykorzystać, żeby się zerwać z haka rzeźniczego. Ale drań ma nerwy! Wstrętny drań!
Wykończyć swych szefów po to, żeby odwołać akcję! Wszelkie akcje. Czy ktoś już kiedyś postąpił podobnie?, zastanawiał się Conklin. Tak, on sam. Było to na wzgórzach Houng Khe. Mieli dowódcę, kompletnego idiotę, który wydając idiotyczne rozkazy, wysyłał na idiotyczne akcje całe oddziały „meduzyjczyków” skazując ich na pewną śmierć. Młody oficer wywiadu o nazwisku Conklin zakradł się do obozu-bazy Kilo z rosyjskim karabinem zdobytym na północnym Wietnamczyku i wpakował dwie kule w łeb idioty. Strasznie po nim płakano, wprowadzono specjalne środki bezpieczeństwa… ale akcje zostały odwołane.
Jednakże na ścieżce prowadzącej do obozu-bazy Kilo w dżungli znaleziono odłamki szkła z odciskami palców. Odłamki szkła z odciskami palców, które w niezbity sposób świadczyły o tym, że snajperem był zachodni żołnierz z „Meduzy”. Podobne odłamki znaleziono na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, o czym jednak zabójca – czyli Delta – nie wiedział.
– W pewnej chwili poważnie zwątpiliśmy w jego autentyczność – powiedział pierwszy sekretarz ambasady, zaniepokojony nagłą ciszą od strony Waszyngtonu. – Doświadczony oficer liniowy poleciłby attaché, żeby sprawdził jego identyfikator, a nasz obiekt tego nie uczynił.
– Przeoczył – odrzekł Conklin, wracając znowu myślami do ponurej zagadki, jaką był Delta-Kain. – Jakie są plany?
– Początkowo Bourne upierał się, że wróci za piętnaście minut, ale zastosowałem taktykę wymijającą. Pomyślałem też sobie, czyby się nie wykręcić porą obiadową… – Teraz pracownik ambasady zamierzał pochwalić się przed funkcjonariuszem Firmy w Waszyngtonie, jak chytrze postąpił. Miało to potrwać dobrą minutę; Conklin znał te gadki we wszystkich ich odmianach.
Delta. Dlaczego przeszedł na drugą stronę? Oszalał, stracił rozum, pozostał mu tylko instynkt samozachowawczy? Ale zbyt długo w tym tkwił, by nie zdawać sobie sprawy, że prędzej czy później dostaną go i zabiją. Od początku nie miał szans; musiał o tym wiedzieć już w chwili, gdy przechodził na drugą stronę czy też zrywał kontrakt. Na całym świecie nie było dla niego schronienia, wszędzie mierzono do niego z pistoletów. W każdej chwili ktoś mógł wyłonić się z cienia i położyć kres jego życiu. To groziło każdemu z nich, stanowiąc zasadniczy argument przeciw zdradzie. Chcąc przetrwać, należało rozejrzeć się za jakimś innym rozwiązaniem. Biblijny Kain jako pierwszy dopuścił się bratobójstwa. Czy owo mityczne imię mogło nasunąć mu ten odrażający pomysł? To zbyt proste. Bóg wszakże uznał to za idealne rozwiązanie. Zabij ich, zabij swego brata!
Nie ma Webba, Mnicha, Żeglarza i jego żony… tych, którzy przekazywali Delcie instrukcje, kto więc mógł stwierdzić, jakie polecenia otrzymał? Podjął miliony i rozporządził nimi, jak mu kazano. Sposób dokonywania wpłat na konto stanowił w jego przekonaniu nieodłączny element strategii Mnicha. Czy Delta mógłby kwestionować postępowanie Mnicha? Twórcy „Meduzy”, geniusza, który zwerbował go – Kaina – i w ogóle wymyślił.
Idealne rozwiązanie. Śmierć brata, potem głęboki żal, by wyglądało to przekonywająco. Niby że to Carlos dokonał infiltracji i wdarł się do Treadstone. Terrorysta zwyciężył, Treadstone upadł. Drań!
– …tak więc zasadniczo uważam, że plan powinien wyjść od pana. – Pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu doszedł do końca. Był osłem, ale Conklin go potrzebował; można było mówić jedno, a robić ie.
– Postąpił pan słusznie – stwierdził zwierzchnik w Langley. – Powtórzę moim ludziom tutaj, jak świetnie sobie pan poradził. Miał pan a rację; potrzebujemy czasu, z czego Bourne nie zdaje sobie sprawy. Nie możemy też mu nic powiedzieć, co czyni sprawę jeszcze trudniejszą… ściany nie mają uszu? Mogę mówić otwarcie?
– Oczywiście.
– Bourne działa pod presją. Był… przetrzymywany… dłuższy czas. Czy wyrażam się jasno?
– Przez Sowietów?
– Wprost na Łubiance. Aby się wyrwać, zgodził się zostać podwójnym agentem. Zna pan to określenie?
– Znam. Moskwa sądzi, że on pracuje teraz dla nich.
– Tak im się wydaje. – Conklin przerwał. – Co do nas, to nie mamy pewności. Dziwne rzeczy dzieją się z ludźmi na tej Łubiance.
Pierwszy sekretarz gwizdnął cicho.
– To ci pasztet. Jak pan zamierza się o tym przekonać?
– Z pana pomocą. Sprawa wprawdzie jest tak tajna, że nie wolno wtajemniczać w nią ambasady, ba, nawet samego ambasadora, ale pan znalazł się na scenie; do pana się zwrócono. Do pana więc należy decyzja. Jeśli pan się tego podejmie, to może się pan spodziewać pochwały z biura prezydenta.
Conklin usłyszał, jak w Paryżu wciągnięto głęboko powietrze.
– Oczywiście, uczynię, co w mojej mocy. Proszę powiedzieć, co mam robić.
– To co do tej pory. Chcemy go unieruchomić. Kiedy się znowu zgłosi, niech pan sam z nim porozmawia…
– Naturalnie – przerwał pracownik ambasady.
– …i powie mu, że przekazał pan hasło. Niech mu pan powie, że Waszyngton wojskowym transportem wysyła oficera z Treadstone. Proszę powiedzieć, że D.C. chce, by trzymał się gdzieś na uboczu i z dala od ambasady, bo każdy jego krok jest śledzony. Następnie niech go pan spyta, czy potrzebna mu jest obstawa; jeśli tak, to gdzie chce ją mieć. Ale niech pan nikogo nie posyła; do czasu naszej następnej rozmowy skontaktuję się z kimś. Wtedy podam panu nazwisko osoby i jakiś szczegół, który przekaże pan tamtemu.
– Szczegół?
– Chodzi o identyfikację wzrokową. O coś lub kogoś, kogo on będzie mógł rozpoznać.
– Jednego z pańskich ludzi?
– Tak, naszym zdaniem tak będzie najlepiej. Pomijając pana nie należy mieszać w to ambasady. Wręcz nie wolno, więc żadna pana rozmowa nie powinna być rejestrowana.
– Dopilnuję tego – obiecał pierwszy sekretarz. – Nie rozumiem tylko, jak rozmowa, którą mam z nim przeprowadzić, pomoże panu rozstrzygnąć, czy on jest podwójnym agentem?
– Nie będzie to jedna rozmowa, a raczej dziesięć.
– Dziesięć?
– Właśnie. Nasza instrukcja dla Bourne’a przekazana mu przez pana będzie brzmiała następująco: niech co godzinę melduje się u pana te telefonicznie w celu potwierdzenia, że znajduje się w bezpiecznym miejscu. A za ostatnim razem powie mu pan, że przybył do Paryża oficer Treadstone, by się z nim spotkać.
– Co to ma dać? – spytał pracownik ambasady.
– Będzie się kręcił… jeśli nie jest nasz. W Paryżu przebywa z pół tuzina znanych nam tajnych sowieckich agentów; wszyscy mają telefony na podsłuchu. Jeśli pracuje dla Moskwy, istnieje możliwość, że skorzysta z jednego z nich. Będziemy go obserwować. Gdyby sprawy potoczyły się w ten właśnie sposób, to do końca życia nie zapomni pan tej spędzonej w ambasadzie nocy. Uznanie prezydenta zazwyczaj wyraża się w prędkim awansie. Rzecz jasna, w pana przypadku nie zostało już wiele do osiągnięcia…
– Zostało jeszcze bardzo wiele, panie Conklin – przerwał mu pierwszy sekretarz.
Rozmowa dobiegła końca; pracownik ambasady miał ponownie zadzwonić po zgłoszeniu się Bourne’a. Conklin wstał z krzesła i pokuśtykał ku stojącej pod ścianą szarej szafie z aktami. Otworzył zamek górnej szuflady. Wewnątrz znajdowała się spięta klamrą teczka, a w niej zalakowana koperta z nazwiskami i adresami ludzi, którymi można było się posłużyć w nieprzewidzianych wypadkach. W swoim czasie uważano ich za dobrych, lojalnych współpracowników, potem z tych czy innych względów skreślono z listy płac Waszyngtonu. Za każdym razem wiązało się to z usunięciem ich z oficjalnej sceny, przeniesieniem za granicę z nowymi dokumentami. Tym, którzy posługiwali się biegle językami, załatwiano dzięki współpracy z rządami innych państw nowe obywatelstwa. Znikali.
Byli wśród nich banici, ludzie, którzy służąc ojczyźnie przekroczyli prawo, którzy często zabijali w imieniu swego kraju. Ich kraj nie mógł jednak oficjalnie ich tolerować, bo zostali zdemaskowani, ich postępki ujawnione. Ale w dalszym ciągu można było na nich polegać. Na zasadzie cichej zmowy forsa bezustannie zasilała konta poza oficjalną kontrolą.
Conklin przeniósł kopertę na biurko i zerwał z niej taśmę; potem zapieczętuje ją ponownie i oznakuje. W Paryżu przebywał ktoś, kto przeszedł wszystkie szczeble wywiadu wojskowego i awansował na podpułkownika w wieku trzydziestu pięciu lat. Na niego można było liczyć, ojczyźnie dawał pierwszeństwo. Dwanaście lat wcześniej w wiosce niedaleko Hue zabił lewicującego fotoreportera.
Trzy minuty potem Conklin miał go na linii; ich rozmowa pozostała nie zarejestrowana i nie nagrana. Poinformował byłego oficera o fakcie dezercji i tajnym przyjeździe dezertera do Stanów Zjednoczonych, podczas którego wyeliminował on z gry swych zwierzchników.
– Podwójny agent? – spytał ten w Paryżu. – Moskwa?
– Nie, nie Sowieci – odrzekł Conklin świadom, że jeśli Delta zażąda obstawy, między tymi dwoma dojdzie do rozmowy.
– Było to długoterminowe tajne zadanie mające na celu zwabienie Carlosa.