Выбрать главу

– Tego terrorysty?

– Właśnie.

– Może pan mówić, że za tym nie stoi Moskwa, ale mnie pan nie przekona. Carlos przeszedł szkolenie w Nowogrodzie i z tego, co wiem, dalej wykonuje dla KGB najbrudniejsza robotę.

– Być może. Nie miejsce tu na omawianie szczegółów, wystarczy tylko powiedzieć, że mamy pewność, iż nasz człowiek został kupiony; zgarnął parę milionów, a teraz potrzebuje czystego paszportu.

– Sprzątnął więc swoich szefów, a ponieważ wszyscy myślą, że zrobił to Carlos, on może dalej zabijać.

– Dokładnie. Chcemy rozegrać to tak, żeby mu się wydawało, iż może wracać do kraju. Dobrze by było, gdybyśmy mogli jeszcze się czegoś dowiedzieć i dlatego tam się wybieram. Ale to sprawa drugorzędna. Najważniejsze, żeby go schwytać. Wielu ludzi jest już w to zaangażowanych. Czy pomógłby pan? Będzie premia.

– Cała przyjemność po mojej stronie. A premię niech pan sobie zatrzyma. Nienawidzę takich skurwysynów. Rozwalają całą siatkę wywiadowcza.

– Ale musi to być robota na medal; to jeden z najlepszych. Sugerowałbym kogoś do pomocy. Przynajmniej jednego.

– Znam faceta z St-Gervais wartego z pięciu. Jest do wynajęcia.

– Niech go pan wynajmie. A oto szczegóły. W Paryżu akcją kieruje pewien ciemniak z ambasady; nie ma o niczym pojęcia, ale jest w kontakcie z Bourne’em i niewykluczone, że poprosi o obstawę dla niego.

– Kupię to – powiedział były oficer wywiadu. – Co dalej?

– To wszystko na razie. W Andréws złapię samolot, który przybędzie do Paryża gdzieś między dziesiątą a pierwszą waszego czasu. Zaraz potem chciałbym zobaczyć się z Bourne’em, żeby jutro być z powrotem w Waszyngtonie. To trochę na styk, ale inaczej się nie da.

– Niech będzie.

– Ten ciemniak w ambasadzie to pierwszy sekretarz. Nazywa się…

Conklin podał mu resztę informacji, po czym ustalili kod ich pierwszego kontaktu w Paryżu. Zaszyfrowane słowa, które powiedzą mu, czy od czasu ich rozmowy zaistniały jakieś problemy. Conklin odłożył słuchawkę. Machina ruszyła dokładnie tak, jak mógł przewidzieć to Delta. Spadkobiercy Treadstone postępowali ściśle według instrukcji, ta zaś była bardzo szczegółowa, gdy odnosiła się do dowódców nieudanych akcji. Należało ich usunąć, odciąć, nie wolno było zachowywać z nimi kontaktów, przyznawać się do nich. Spalone akcje i ich szefowie byli kłopotliwi dla Waszyngtonu. Od swych niejasnych początków Treadstone-71 posługiwał się, wykorzystywał i wtrącał swe pięć groszy do każdej komórki wywiadu Stanów Zjednoczonych, a nawet do innych wywiadów. Potrzebne były długie macki, żeby dosięgnąć tych, którzy przeżyli.

Delta o tym wiedział, a ponieważ sam zniszczył Treadstone, na pewno oczekiwał podjęcia właśnie takich środków ostrożności. Będzie więc zaskoczony, gdy ich nie stwierdzi. Powiadomiony o tym, co zdarzyło się na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, zareaguje udawanym gniewem, fałszywym cierpieniem. Aleksander Conklin wysłucha go, usiłując wyłowić z tego nutkę prawdy, jakieś wyjaśnienie pomiędzy wierszami, ale nic takiego nie będzie. Odłamki szkła nie mogły przecież przefrunąć nad Atlantykiem i ukryć się za zasłoną w willi na Manhattanie; odciski palców na nich były pewniejszym dowodem obecności tego człowieka niż jakakolwiek fotografia. Niemożliwe, żeby zostały spreparowane.

Conklin podaruje Delcie dwie minuty, żeby mógł wypowiedzieć swe brednie. Wysłucha ich, a potem pociągnie za spust.

32

– Dlaczego oni to robią? – spytał Jason siadając koło Marie w zatłoczonej kafejce. Po raz piąty zadzwonił do ambasady i już pięć godzin upłynęło, odkąd nawiązał z nią kontakt. – Chcą trzymać mnie w ciągłym ruchu. Zmuszają mnie do ruchu, a ja nie wiem dlaczego.

– Sam się zmuszasz – powiedziała Marie. – Mogłeś zadzwonić z pokoju.

– Nie mogłem. Z jakiegoś powodu chcą, żebym to wiedział. Za każdym razem, kiedy dzwonię, ten sukinsyn pyta, gdzie jestem i czy na „bezpiecznym terenie”. Durny zwrot: „bezpieczny teren”. Ale jemu chodzi jeszcze o coś. Mam za każdym razem kontaktować się z innego miejsca, żeby nikt z zewnątrz lub wewnątrz nie odkrył mojego numeru telefonu i adresu. Nie chcą mnie zamknąć pod strażą, ale trzymają na sznurku. Chcą mnie, ale się mnie boją – to nie ma sensu.

– Może tylko ci się wydaje. Przecież nikt nic takiego nie powiedział.

– Nie muszą mówić. Rzecz w tym, czego nie powiedzieli. Dlaczego nie polecili mi przyjść do ambasady? Nie rozkazali? Nikt by mnie tam nie tknął, to terytorium Stanów. A jednak nie wezwali mnie.

– Powiedzieli ci, że ulice są pod obserwacją.

– I ślepo w to uwierzyłem, ale przed chwilą uderzyła mnie myśl. Kto niby? Kto ma pod obserwacją te ulice?

– Carlos, oczywiście. Jego ludzie.

– To oczywiste dla ciebie i dla mnie, przynajmniej tak się domyślamy, ale oni nie mają o tym pojęcia. Może i nie wiem, kim, do cholery, jestem czy skąd się wziąłem, ale wiem, co mi się przydarzyło w ciągu ostatniej doby. A oni nie.

– Może też się domyślają. Mogli zauważyć jakichś podejrzanych ludzi w samochodzie lub dziwnie długo kręcących się w pobliżu.

– Carlos jest na to za sprytny. Poza tym istnieje mnóstwo sposobów na szybkie wprowadzenie na teren ambasady konkretnego pojazdu. Oddziały piechoty morskiej są w tym przeszkolone.

– Wierzę ci.

– Ale nie zrobili tego, nawet nie zaproponowali. Tylko zwodzą mnie i zmuszają do dziwnych zagrywek. Niech to szlag, po co?

– Sam powiedziałeś, że nie dawałeś znaku życia przez pół roku. Teraz są ostrożni.

– Ale dlaczego w ten sposób? Gdybym był w ambasadzie, mogliby zrobić, co zechcą, mając mnie w garści. Wyprawić dla mnie bal albo zamknąć w piwnicy. A oni nie chcą mnie tknąć, ale zgubić mnie też nie chcą.

– Czekają na tego faceta z Waszyngtonu.

– A gdzie lepiej byłoby czekać niż w ambasadzie? – Bourne odepchnął krzesło. – Coś tu nie gra. Zmywamy się stąd.

Aleksandrowi Conklinowi, który odziedziczył Treadstone, przelecenie Atlantyku zajęło sześć godzin i dwanaście minut. Wracać miał pierwszym rannym concordem z Paryża, dotrzeć do Dulles o siódmej trzydzieści czasu waszyngtońskiego i być w Langley o dziewiątej. Gdyby ktoś chciał telefonować do niego lub dopytywać się, gdzie był, usłużny major z Pentagonu udzieliłby kłamliwej odpowiedzi. A pierwszy sekretarz ambasady w Paryżu miał zapowiedziane, że gdyby kiedykolwiek wspomniał o chociaż jednej rozmowie z człowiekiem z Langley, zostanie zdegradowany do najniższego attaché i wysłany na placówkę na Ziemi Ognistej. To miał zagwarantowane.

Conklin podszedł prosto do rzędu automatów telefonicznych na murze i zadzwonił do ambasady. Pierwszy ambasador miał pełne poczucie sukcesu.

– Wszystko idzie według planu, Conklin – powiedział pracownik ambasady, przy czym ominięcie uprzedniego „Mister” było oznaką poczucia równości. Jego szef był w Paryżu, a poza tym czuł się tu na własnych śmieciach. – Bourne jest niespokojny. Podczas ostatniego kontaktu ciągle pytał, dlaczego nie wzywamy go do przyjścia.

– Naprawdę? – początkowo Conklin zdziwił się, ale szybko zrozumiał. Delta gra człowieka, który nic nie wie o wypadkach na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Gdyby mu kazano przyjść do ambasady, zbuntowałby się. Wie, co robi – żadnych oficjalnych powiązań. Treadstone był anatemą, skompromitowaną strategią, pełnym fiaskiem.

– Czy odparował pan, że ulice są pod obserwacją?

– Oczywiście. Wtedy on spytał, pod czyją obserwacją. Wyobraża pan sobie?

– Wyobrażam. Co mu pan powiedział?

– Że wie równie dobrze jak ja i że zważywszy na okoliczności uważam rozpatrywanie tego przez telefon za niecelowe.

– Bardzo dobrze.

– Też tak pomyślałem.

– Co on na to? Zgodził się?

– Na swój sposób, tak. Powiedział tylko „rozumiem”.

– Czy zmienił zamiar i poprosił o ochronę?

– Wciąż odmawia. Nawet, kiedy nalegam. – Pierwszy sekretarz zamilkł na chwilę. – Nie chce być śledzony, co? – spytał poufnym tonem.

– Nie chce. Kiedy ma znowu dzwonić?

– Mniej więcej za kwadrans.

– Niech pan mu powie, że przybył oficer z Treadstone. – Conklin wyjął z kieszeni mapę złożoną już na odpowiednim fragmencie, z trasą zaznaczoną niebieskim atramentem. – Proszę go zawiadomić, że spotkanie wyznaczono na pierwszą trzydzieści na drodze między Chevreuse i Rambouillet, jedenaście kilometrów na południe od Wersalu, na cmentarzu Noblesse.

– Pierwsza trzydzieści, droga między Chevreuse i Rambouillet… cmentarz. Czy on wie, jak tam dotrzeć?

– Był tam kiedyś. Jeśli powie, że chce jechać taksówką, niech pan mu każe zachować normalne środki ostrożności i odesłać taksówkę.

– Czy to się nie wyda dziwne? Chodzi mi o taksówkarza. To dość szczególna godzina na żałobę.

– Mówię tylko, żeby tak mu pan polecił, a on oczywiście i tak nie weźmie taksówki.

– Oczywiście – pośpiesznie od parł pierwszy sekretarz i odzyskując rezon zaoferował zbędna przysługę. – Jeszcze nie dzwoniłem do pana człowieka tutaj. Czy mam zatelefonować teraz i zawiadomić o pańskim przybyciu?

– Sam się tym zajmę, Ma pan jeszcze jego numer?

– Naturalnie.

– To proszę go spalić, zanim pana sparzy – rozkazał Conklin. – Oddzwonię za dwadzieścia minut.

Rozległ się huk pociągu w dolnym tunelu metra; na peronie można było odczuć drganie. Bourne odwiesił słuchawkę automatu zainstalowanego na betonowej ścianie i chwilę wpatrywał się w mikrofon. W jego mózgu jakby otworzyły się następne drzwi, ukazując gdzieś w oddali światełko, za daleko i zbyt nikłe, żeby wniknąć do środka. Mignęły jednak jakieś obrazy. Droga do Rambouillet… pod łukiem z metalowej kratki… łagodny stok, biały marmur. Krzyże – coraz większe, mauzolea… i wszędzie rzeźby. La Cimetière de Noblesse. Cmentarz, ale nie tylko miejsce spoczynku zmarłych. Wzgórze, ale i coś więcej. Miejsce rozmów… wśród pogrzebów i opuszczania w ziemię trumien. Dwóch ludzi ubranych na ciemno, bo i tłum był ubrany na ciemno, przesuwających się między żałobnikami, aż się spotkali i wymienili te parę słów, które mieli sobie przekazać.