Выбрать главу

Była jakaś twarz, ale zamazana, nieostra – zobaczył tylko oczy. Ta niewyraźna twarz i te oczy miały nazwisko. Dawid… Abbott. Mnich. Człowiek, którego znał i nie znał. Twórca „Meduzy” i Kaina. Sam teraz martwy, stanowiący część jakiegoś cmentarza.

Jason zamrugał oczami i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać mgliste wizje. Spojrzał na Marie, która stała kilka metrów dalej, po lewej, oparta o ścianę, pozornie obserwując tłum na peronie, wypatrując kogoś, kto by go śledził. Ale nie wypatrywała nikogo; przyglądała się Jasonowi z wyrazem troski na twarzy. Skinął głową, by dodać jej otuchy, że nieźle mu idzie. Ale przyszły te wizje. Już kiedyś był na tym cmentarzu, skądś go zna. Podszedł do Marie, która odwróciła się i zrównała z nim krok, kiedy skierowali się do wyjścia.

– Jest tu – powiedział Bourne. – Przyjechał człowiek z Treadstone. Mam go spotkać koło Rambouillet. Na cmentarzu.

– Trochę upiornie. Dlaczego na cmentarzu?

– Żeby mi dodać pewności siebie.

– Jak, na Boga?

– Byłem tam kiedyś. Spotkałem się z kimś… z pewnym facetem. Wyznaczając to miejsce na rendez-vous – niezwykłe rendez-vous – ten z Treadstone daje do zrozumienia, że jest autentyczny.

Gdy szli schodami prowadzącymi na ulicę, wzięła go pod ramię.

– Chcę iść z tobą.

– Niestety.

– Nie możesz mnie z tego wyłączyć!

– Muszę, bo nie wiem, co tam zastanę. Jeśli zastanę nie to, czego się spodziewam, to potrzebuję kogoś, kto opowiedziałby się po mojej stronie.

– Kochanie, to nie ma sensu! Mnie ściga policja. Jeśli mnie znajdą, natychmiast odeślą do Zurychu najbliższym samolotem – sam tak mówiłeś. A na co ci się przydam w Zurychu?

– Nie ty. Villiers. On nam ufa, tobie ufa. Możesz się z nim skontaktować, jeśli nie wrócę przed świtem i nie zadzwonię z wytłumaczeniem. On może narobić szumu, a wyraźnie ma na to ochotę. Jest jedynym naszym wsparciem, jednym jedynym. Konkretnie, jego żona – za jego pośrednictwem.

Marie przytaknęła, uznając jego argumenty.

– Tak, on ma ochotę – zgodziła się. – Jak dostaniesz się do Rambouillet?

– Mamy samochód, nie pamiętasz? Odprowadzę cię do hotelu i pojadę do garażu.

Wszedł do windy w kompleksie garaży na Montmartrze i nacisnął guzik trzeciego piętra. Jego myśli błądziły po cmentarzu gdzieś między Chevreuse i Rambouillet, po drodze, którą kiedyś jechał, ale teraz nie pamiętał kiedy i po co.

Dlatego właśnie chciał tam jechać natychmiast, nie czekając, aż zbliży się godzina umówionego spotkania. Jeśli obrazy jawiące się w jego umyśle nie były całkowicie przekłamane, to cmentarz musiał być ogromny. Gdzie pośród tych wszystkich grobów i pomników znajdowało się miejsce spotkania? Dotrze tam przed pierwszą, co da mu pół godziny na przechadzkę po alejkach i odszukanie świateł samochodu lub jakiegoś sygnału. Przypomną mu się inne fakty.

Drzwi otwarły się ze zgrzytem. Na parkingu zapełnionym w trzech czwartych samochodami nie było nikogo. Jason usiłował sobie przypomnieć, gdzie postawił renault: pamiętał, że daleko w rogu – ale po lewej czy po prawej? Na próbę ruszył w lewo; przecież winda była po lewej, kiedy wjechał tu samochodem przed kilkunastoma dniami. Nagle zatrzymał się, próbując logicznie ustalić położenie. Windę miał po lewej, kiedy wjeżdżał, a nie po zaparkowaniu samochodu – teraz więc należało iść na skos w prawo. Odwrócił się energicznie, nadal myśląc o drodze między Chevreuse i Rambouillet.

Czy stało się to za sprawą tej gwałtownej zmiany kierunku, czy niewprawnego śledzenia go – tego Bourne się nie dowiedział i nie troszczył się o to. W każdym razie pewien był, że ten moment uratował mu życie. Głowa jakiegoś mężczyzny gwałtownie znikła za maską samochodu dwa rzędy dalej, po lewej; ten człowiek go śledził. Ktoś bardziej doświadczony stanąłby teraz wyprostowany, trzymając w ręku kluczyki, które niby to podniósł z podłogi, lub sprawdziłby wycieraczki i odszedł. Ale ten człowiek zrobił jedyną rzecz, jakiej powinien był uniknąć – chowając się gwałtownie za samochody, zaryzykował, że zostanie zauważony.

Jason szedł równym krokiem, zastanawiając się nad tym najnowszym odkryciem. Kim jest ten człowiek? Jak go odnaleźli? Odpowiedź na te pytania stała się tak oczywista, że poczuł się jak dureń. Recepcjonista z „Auberge du Coin”!

Carlos i tym razem – jak zawsze zresztą – okazał się skrupulatny, więc zbadał dokładnie każdy szczegół swej porażki. A jednym z takich szczegółów był ów recepcjonista na nocnym dyżurze podczas tamtej wpadki. Ten człowiek został przyciśnięty, a potem przepytany, co nie było trudne. Pokazanie mu noża lub pistoletu załatwiło sprawę. Potok informacji popłynął z drżących ust nocnego portiera, a potem armia ludzi Carlosa przeczesała miasto, podzielone na sektory, szukając pewnego czarnego renault. Poszukiwania żmudne, ale nie beznadziejne, tym bardziej że ułatwione przez kierowcę, który nie zadał sobie trudu zmiany tablic rejestracyjnych. Od ilu godzin ten parking jest pod ścisłą obserwacją? Ilu ich jest? W środku i na zewnątrz? Kiedy zjawią się następni? Czy Carlos tu przyjedzie?

Te pytania nie były teraz najważniejsze. Musi się stąd wydostać. Dałby sobie radę bez samochodu, ale to go uzależni od nieprzewidzianych okoliczności; potrzebuje środka transportu i to zaraz. Żaden taksówkarz nie zawiezie nieznajomego na cmentarz na obrzeżach Rambouillet o pierwszej w nocy, a pozostało zbyt mało czasu, by liczyć, że uda mu się ukraść jakiś samochód z ulicy.

Zatrzymał się, wyjął papierosy i zapałki z kieszeni; zapalił jedną i otoczył ją dłońmi, przekrzywiając głowę, żeby ochronić płomień. Kątem oka dostrzegł cień, masywny, potężny – tamten znowu schylił się za samochodem, tym razem bliżej.

Jason ukucnął, obrócił się w lewo i rzucił między dwa samochody, amortyzując upadek dłońmi, w zupełnej ciszy. Czołgając się, okrążył tylne koła samochodu po prawej; gwałtownie poruszając rękami i nogami, bezszelestnie przesuwał się między rzędami samochodów, jak pająk spiesznie przemierzający pajęczynę. Teraz zaszedł mężczyznę od tyłu, podkradł się do przejścia między rzędami samochodów, ukląkł i powolutku przesuwając twarz po gładkim metalu, wyjrzał znad przednich świateł. Potężnie zbudowany mężczyzna stał wyprostowany, nie kryjąc się. Był najwidoczniej zaskoczony, bo z wahaniem ruszył w stronę renault, znowu pochylając się i zmrużonymi oczami próbując coś wypatrzyć przez przednią szybę. To, co zobaczył, przestraszyło go jeszcze bardziej: nie było tam nikogo. Jego głęboki wdech stanowił wstęp do ucieczki. Przechytrzono go; wiedział o tym i nie miał zamiaru czekać na skutki – co dało Bourne’owi wiele do myślenia. Ten człowiek wiedział, kim jest kierowca renault, zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Rzucił się więc do ucieczki w stronę rampy wyjazdowej. Teraz! Jason nagle wyprostował się i pomknął przed siebie, minął jeden rząd samochodów, potem następny i dopadając uciekającego, runął na niego od tyłu i powalił na betonową podłogę. Przygwoździł grubą szyję tamtego i zaczął tłuc jego nadmiernie dużą czaszką o podłogę, jednocześnie wbijając mu palce lewej ręki w oczy.

– Masz równo pięć sekund, żeby mi powiedzieć, kto jest na zewnątrz – odezwał się po francusku, przypomniawszy sobie wykrzywioną twarz innego Francuza w Zurychu. Wtedy czekali ludzie na zewnątrz, na Bahnhofstrasse, ludzie, którzy chcieli go zabić. – Gadaj! Już!

– Jeden człowiek, tylko jeden!

– Gdzie? – Bourne docisnął szyję mężczyzny, mocniej wpychając mu palce w oczy.

– W samochodzie – wykrztusił tamten. – Zaparkował po drugiej stronie ulicy. Rany boskie, dusisz mnie! Oślepisz mnie!

– Jeszcze nie teraz. – Poczujesz, jak to zrobię. Co za samochód?

– Zagraniczny. Nie wiem. Chyba włoski. Albo amerykański. Nie wiem. Błagam! Moje oczy!

– Kolor!

– Ciemny! Zielony, niebieski, bardzo ciemny. Chryste Panie!!

– Jesteś człowiekiem Carlosa, prawda?

– Czyim?

– Słyszałeś! Jesteś od Carlosa? – Mocniej nacisnął szyję i oczy.

– Nie znam żadnego Carlosa. Dzwonimy do kogoś, mamy numer. I to wszystko.

– Czy teraz go wezwaliście?

Tamten nie odpowiadał. Bourne mocniej nacisnął palcami.

– Gadaj!

– Tak, musiałem.

– Kiedy?

– Parę minut temu. Z automatu na drugiej rampie. Boże! Nic nie widzę.

– Widzisz. Wstawaj! – Jason puścił mężczyznę i postawił go na nogi. – Wsiadaj do samochodu. Szybciej! – Bourne popychał go między zaparkowanymi samochodami w stronę renault. Tamten odwrócił się bezradnie protestując. – Słyszysz, co mówię? Szybciej? – krzyknął Jason.

– Ja tylko zarabiam parę franków.

– No to poprowadzisz samochód za mnie. – Bourne znowu pchnął go w stronę renault.

W chwilę później mały, czarny samochód sunął rampą wyjazdową w kierunku oszklonej budki z kasą i jednym obsługującym. Jason siedział z tyłu przyciskając mężczyźnie pistolet do posiniaczonego karku. Wystawił banknot i bilet parkingowy przez okno – obsługujący wziął obydwa.

– Ruszaj – powiedział Bourne. – Rób, co ci każę!

Tamten nacisnął gaz i renault przemknęło przez wyjazd. Z piskiem opon wykonało gwałtowny skręt i gwałtownie zahamowało przed ciemnozielonym chevroletem. Usłyszeli, jak ktoś otwiera drzwi od samochodu i biegnie ku nim.

– Jules? Qu’est-ce c’est que ça? Vous conduisez? – Jakiś mężczyzna pokazał się w oknie.

Bourne podniósł automat celując mu w twarz.

– Cofnij się dwa kroki – powiedział po francusku. – Nie więcej, tylko dwa. I nie ruszaj się. – Postukał w głowę człowieka zwanego Julesem. – Wysiadaj. Powoli.