Dickstein uśmiechnął się.
– Wygraliśmy. Ale powiedz, co robisz w Anglii? I jak mnie odnalazłeś?
– W drodze do Buffalo załatwiłem sobie pokój w Londynie. Byłem w Ministerstwie Obrony… – Cortone zawahał się. Poszedł specjalnie do ministerstwa, żeby zasięgnąć informacji o okolicznościach śmierci Dicksteina. – Dali mi adres na Stepney. A tam zastałem tylko jeden dom na całej ulicy, i w tym domu spod calowej warstwy kurzu odgrzebałem tego starca.
– Tommy’ego Castera.
– Zgadza się. Kiedy wypiłem dziewiętnaście filiżanek cienkiej herbaty i wysłuchałem historii jego życia, skierował mnie do innego domu, gdzie odszukałem twoją matkę, wypiłem jeszcze więcej cienkiej herbaty i wysłuchałem jej biografii. Gdy wreszcie dostałem twój adres, było za późno, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Oksfordu. Poczekałem do rana i oto jestem. Mam tylko parę godzin, mój statek odpływa jutro.
– Zdemobilizowali cię?
– Trzy tygodnie, dwa dni i dziewięćdziesiąt cztery minuty temu.
– Co zamierzasz robić po powrocie?
– Prowadzić rodzinny interes. Ostatnie lata przekonały mnie, że niezły ze mnie biznesmen.
– A czym się zajmuje twoja rodzina? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– To firma przewozowa – powiedział Cortone krótko. – A ty? Co z tym Oksfordem? Na miłość boską, studiujesz coś?
– Literaturę hebrajską.
– Żartujesz!
– Pisałem po hebrajsku, zanim poszedłem do szkoły. Nigdy ci nie mówiłem? Mój dziadek był prawdziwym uczonym. Mieszkał w jednym śmierdzącym pokoju nad sklepem z plackami przy Mile End Road. Odkąd pamiętam, chodziłem tam w każdą sobotę i niedzielę. Nigdy się nie uskarżałem – lubiłem to. Cóż innego mógłbym studiować?
Cortone wzruszył ramionami.
– Czy ja wiem, może fizykę jądrową albo zarządzanie. Po co w ogóle studiować?
– Żeby być szczęśliwym, mądrym i bogatym.
Cortone pokręcił głową.
– Ty, jak zawsze, tajemniczy. Dużo tu dziewczyn?
– Bardzo mało. Poza tym jestem zbyt zajęty.
Cortone wyczuł, że Dickstein się rumieni.
– Łżesz, dupku. Chcesz, to ci powiem: zakochałeś się. Kim ona jest?
– No dobrze, masz rację… – Dickstein speszył się. – Ale ona jest nieosiągalna. Żona profesora. Egzotyczna, inteligentna, najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem.
Cortone miał niepewną minę.
– To nie wygląda obiecująco, Nat.
– Wiem, ale jednak… – Dickstein wstał z krzesła. – Sam się przekonasz, co mam na myśli.
– Zobaczę ją?
– Profesor Ashford wydaje party. Jestem zaproszony. Wybierałem się właśnie, kiedy wpadłeś – Dickstein włożył marynarkę.
– Party w Oksfordzie – ucieszył się Cortone. – Będę się miał czym chwalić w Buffalo!
Był chłodny, jasny poranek. Blade słońce ślizgało się po kremowych elewacjach starych budynków. Szli w milczeniu, z rękami w kieszeniach, skuleni, gdyż listopadowy wiatr hulał po ulicach.
– Architektura, kurwa, jak z bajki – mruczał pod nosem Cortone.
Przechodniów prawie nie było, ale gdy uszli mniej więcej milę, Dickstein wskazał Cortonemu wysokiego mężczyznę w szaliku o barwach jednego z college’ów wokół szyi, idącego drugą stroną ulicy.
– To Rosjanin – powiedział i zawołał: – Hej, Rostow!
Rosjanin odwrócił się, pomachał ręką na powitanie i przeszedł na ich stronę ulicy. Miał włosy ostrzyżone jak rekrut, a jego ubranie – tanie, konfekcyjne – wisiało na nim, zbyt obszerne i niedopasowane. Cortone gotów był pomyśleć, że w tym kraju wszyscy są tak chudzi.
– Rostow Balliol, w tym samym college’u co ja – poinformował Dickstein. – Dawidzie Rostow, poznaj Alana Cortone. Al i ja byliśmy razem jakiś czas we Włoszech. Idziesz do Ashfordów?
Rosjanin uroczyście skinął głową.
– Za kielicha jestem gotów na wszystko.
– Czy pan też zajmuje się literaturą hebrajską? – zapytał Cortone.
– Nie – odparł Rostow. – Jestem tu po to, by studiować burżuazyjną ekonomię.
Dickstein zaśmiał się głośno. Cortone nie widział w tym nic zabawnego.
– Rostow jest ze Smoleńska – wyjaśnił Dickstein. – Należy do KPZR – Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Cortone nadal nie dostrzegał w tym nic do śmiechu.
– Sądziłem – powiedział – że w Rosji nikomu nie wolno wyjeżdżać za granicę.
Rostow wdał się w długie i pokrętne wyjaśnienia, z których miało wynikać, że jego ojciec był dyplomatą i w chwili wybuchu wojny przebywał w Japonii. Tym gorliwym wywodom towarzyszył od czasu do czasu chytry uśmieszek. Chociaż Rosjanin nie mówił biegle po angielsku, potrafił zdobyć się wobec Cortonego na ton protekcjonalnej wyższości. Cortone przestał go słuchać i wrócił myślą do Dicksteina, Jak to możliwe – rozważał – kochasz kogoś jak brata, razem z nim przelewasz na wojnie krew, a on potem znika, by studiować literaturę hebrajską, ty zaś w rezultacie dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę zupełnie go nie znałeś.
– Czy zdecydowałeś się już na wyjazd do Palestyny? – zapytał na koniec Rostow Dicksteina.
– Do Palestyny? Po co? – zdziwił się Cortone. Dicksteina pytanie Rostowa wyraźnie speszyło.
– Nie, nie zdecydowałem się.
– A powinieneś – orzekł Rostow. – Państwo żydowskie może pomóc w demontażu resztek imperium brytyjskiego na Bliskim Wschodzie.
– Czy taka jest linia partii? – zapytał Dickstein z bladym uśmieszkiem.
– Owszem – odparł poważnie Rostow. – Jesteś socjalistą…
– W pewnym sensie.
– … a państwo żydowskie powinno być socjalistyczne. To istotna sprawa.
Cortone słuchał tego z niedowierzaniem.
– Arabowie mordują tam Żydów. Na miłość boską, Nat, dopiero co wyrwałeś się z łap Niemcom.
– Nie podjąłem jeszcze decyzji – powtórzył Dickstein z lekką irytacją. – Nie wiem, co zrobię. – Wydawało się, że nie ma ochoty dłużej o tym mówić.
Przyspieszyli kroku. Cortonemu zmarzła twarz, ale pocił się w zimowym mundurze. Dickstein i Rostow dyskutowali o pewnym haniebnym wydarzeniu. Niejaki Mosley – Cortone pierwszy raz słyszał to nazwisko – przyjechał do Oksfordu, by wygłosić przemówienie na cześć ofiar wojny. Jak się później okazało, był faszystą. Według Rostowa, incydent ten dowodził, o ile demokracja burżuazyjna bliższa jest faszyzmowi niż komunizmowi. Dickstein nie był tak zasadniczy; jego zdaniem, studentom, którzy zorganizowali to spotkanie, zależało po prostu na wywołaniu mocnego wrażenia.
Cortone słuchał i obserwował obu mężczyzn. Doprawdy, osobliwa z nich była para. Rostow: tyczkowaty, w szaliku przypominającym pasiasty bandaż, stawiający wielkie kroki w kusych spodniach o nogawkach powiewających jak chorągiewki. Obok Dickstein: drobny, o wielkich oczach, w okrągłych okularach i ubraniu z demobilu, chudy jak szkielet i ruchliwy. Cortone nie był intelektualistą, ale miał ucho wyczulone na wciskanie kitu. Obaj nie mówili szczerze tego, co myślą. Rostow używał sformułowań zaczerpniętych wprost z oficjalnych dogmatów, Dickstein zaś usiłował niefrasobliwym tonem zamaskować różnicę zdań. Kiedy bowiem śmiał się z Mosleya, przypominało to śmiech dziecka po nocnym koszmarze. W każdym razie ci dwaj prowadzili dyskusję zręcznie, ale bez większego zaangażowania; przypominało to pojedynek szermierczy na stępione szpady.
Dickstein spostrzegł wreszcie, że Cortone się nie odzywa, zaczął więc opowiadać o gospodarzu przyjęcia.
– Stephen Ashford jest może trochę ekscentryczny – powiedział – ale to naprawdę nietuzinkowy człowiek. Większość życia spędził na Bliskim Wschodzie. Miał niewielki kapitał, który przepuścił co do grosza. Odważył się nawet na tak szalony pomysł, by wyruszyć w podróż na wielbłądzie przez całą Pustynię Arabską.