Выбрать главу

Zastanawiał się, czy te lata go zmieniły. Nie bardzo, pomyślał. Wtedy był jak przestraszony człowiek szukający oparcia i schronienia. Teraz jego fortecą był Izrael, ale zamiast się tam skryć, musiał wyjść i walczyć, by tej fortecy bronić. I wtedy, i teraz skłaniał się ku socjalizmowi, dostrzegał przejawy niesprawiedliwości społecznej, ale nie wiedział, jak społeczeństwo może się zmienić na lepsze. W miarę upływu lat nabywał różnych umiejętności, ale mądrości mu nie przybywało. W istocie zdawało mu się, że wie coraz więcej, ale rozumie coraz mniej.

Uznał jednak, że czuje się teraz jakby szczęśliwszy. Wiedział, kim jest i co ma robić. Wiedział, o co chodzi w życiu i jak sobie w nim radzić. Wprawdzie jego poglądy od 1948 roku prawie się nie zmieniły, lecz dziś był ich bardziej pewien. Inna rzecz, że niektóre jego nadzieje z lat młodości nie spełniły się, zwłaszcza marzenia o szczęściu innego rodzaju, i zdawał sobie sprawę, że jest coraz mniej prawdopodobne, by się spełniły. To miasto niestety mu o tym przypomniało. A w szczególności ten dom.

Stał przed nim i patrzył. Dom wcale się nie zmienił: te same zielono-białe ściany, ten sam zarośnięty od frontu ogród. Otworzył bramę, ścieżką dotarł do drzwi, zastukał. Nie był to chyba najlepszy pomysł. Ashford mógł się przeprowadzić, umrzeć albo zwyczajnie pojechać na wakacje. Dickstein powinien był zadzwonić na uniwersytet i sprawdzić to. Jeśli jednak trzeba zachować dyskrecję, lepiej już stracić trochę czasu. Poza tym podobała mu się myśl odwiedzenia starych kątów po tylu latach. Drzwi się otworzyły. Stała w nich kobieta.

– Słucham pana?

Dicksteina oblał zimny pot. Szczęka mu opadła. Zakręciło mu się w głowie i musiał się oprzeć ręką o ścianę. Jego twarz wyrażała krańcowe zdumienie. To była ona. Miała wciąż dwadzieścia pięć lat.

– Eila? – spytał z niedowierzaniem.

***

Wpatrywała się w dziwacznego, niepokaźnego mężczyznę na schodach. W okrągłych okularach, starym szarym garniturze, z włosami ostrzyżonymi na jeża wyglądał na wykładowcę. Kiedy otworzyła drzwi, nie było widać, żeby czuł się słabo, ale jak tylko na nią spojrzał, twarz mu poszarzała.

Coś takiego zdarzyło jej się już kiedyś, gdy spacerowała po High Street. Uroczy starszy dżentelmen wbił w nią wzrok, zdjął kapelusz i powiedział: „Wiem, ze nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale…” Teraz zaszło najwyraźniej coś podobnego, odparła wiec spokojnie:

– Nie jestem Eila. Jestem Suza.

– Ach, Suza! – wykrzyknął nieznajomy.

– Mówią, że wyglądam dokładnie jak matka, kiedy była w moim wieku. Pan oczywiście ją znał. Może pan wejdzie?

Nieznajomy stał nieporuszony. Chyba już ochłonął ze zdumienia, ale nadal był blady.

– Jestem Nat Dickstein – powiedział z nieśmiałym uśmiechem.

– Witam – powiedziała Suza. – Czy… – Nagle uprzytomniła sobie, co powiedział. Teraz ją ogarnęło zdumienie. – Ach, pan Dickstein! – wykrzyknęła, a właściwie pisnęła. Nagle zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.

– Pamięta pani – mruknął, kiedy wypuściła go z uścisku. Był jednocześnie uradowany i zawstydzony.

– Oczywiście! – powiedziała. – Bawił się pan z Ezechiaszem. Tylko pan rozumiał, co on mówi.

Dickstein znów uśmiechnął się nieśmiało.

– Kot Ezechiasz… zupełnie zapomniałem.

– Ależ proszę, proszę do środka!

Wszedł. Suza zamknęła drzwi. Wzięła go pod ramię i przeprowadziła przez kwadratowy hall.

– To cudowne – powiedziała. – Proszę do kuchni, właśnie usiłuję upiec ciasto.

Podsunęła mu taboret. Usiadł i rozejrzał się powoli, rozpoznając po kolei stary kuchenny stół, kominek, widok za oknem.

– Może kawy? – zaproponowała Suza. – Chyba że woli pan herbatę.

– Poproszę o kawę. Dziękuję.

– Zgaduję, że chce się pan widzieć z tatą. Ma teraz wykłady, ale zaraz powinien wrócić na lunch. – Wsypała ziarna kawy do ręcznego młynka.

– A co z pani matką?

– Umarła czternaście lat temu. Rak. – Suza spojrzała na niego, oczekując odruchowego „ach, przepraszam”. Słowo nie padło, ale można je było wyczytać z jego twarzy. Nawet jej się to spodobało. Mełła kawę. Hałas młynka wypełniał ciszę.

Kiedy skończyła, Dickstein powiedział:

– A wiec profesor Ashford wciąż wykłada… Usiłuję sobie przypomnieć, ile ma lat.

– Sześćdziesiąt pięć – odparła. – Nie ma zbyt wiele pracy. – Sześćdziesiąt pięć lat to sporo, ale tatuś nie wygląda staro – pomyślała z zadowoleniem. Umysł ma ciągle bystry. Zastanawiała się, czym zajmuje się Dickstein. – Czy pan wyemigrował do Palestyny? – spytała.

– Do Izraela. Mieszkam w kibucu. Uprawiam winogrona i wyrabiam wino.

Izrael. W tym domu mówi się zawsze Palestyna. Ciekawe, jak tatuś zareaguje na tego starego znajomego, który obstaje za tym wszystkim, przeciw czemu występował on sam? Znała odpowiedź: nie będzie mu to robiło różnicy. Dla taty polityka to sfera czysto teoretyczna. Zastanawiała się, dlaczego Dickstein ich odwiedził.

– Czy jest pan na wakacjach?

– Nie, przyjechałem w interesach. Uznaliśmy, że nasze wino jest dostatecznie dobre, by je eksportować do Europy.

– To świetnie. I pan je sprzedaje?

– Szukam zbytu. Ale proszę powiedzieć mi coś o sobie, Założę się, że nie jest pani nauczycielem akademickim.

Ta uwaga trochę ją zirytowała. Poczuła rumieniec na twarzy. Nie chciała, żeby ten facet myślał, że nie jest dość uzdolniona, by pracować jako wykładowca.

– Dlaczego pan tak myśli? – spytała chłodno.

– Ma pani w sobie tyle ciepła… – Dickstein odwrócił wzrok, jakby nagle pożałował swoich słów. – Tak czy owak, jest pani za młoda.

Źle go osądziła. Nie chciał przybierać wobec niej protekcjonalnego tonu.

– Mam jak ojciec zdolności do języków, ale brak mi jego umysłu naukowca, więc zostałam stewardesą – powiedziała, ale natychmiast się zastanowiła, czy rzeczywiście nie ma umysłu naukowca, czy rzeczywiście nie jest dość uzdolniona, by pracować na uniwersytecie. Zalała wrzątkiem kawę i zapach jej rozszedł się po domu. Nie bardzo wiedziała, co teraz powiedzieć. Spojrzała na Dicksteina; patrzył na nią, pogrążony w myślach. Miał duże ciemnobrązowe oczy. Nagle okropnie się speszyła, co naprawdę rzadko jej się zdarzało. Powiedziała mu to.

– Speszyła się pani? – zapytał. – To dlatego, że ja wpatruję się w panią jak w obraz czy coś w tym rodzaju. Staram się oswoić z faktem, że nie jest pani Eilą, ale małą dziewczynką ze starym szarym kotem.

– Ezechiasz zakończył żywot chyba wkrótce po pańskim wyjeździe.

– Wiele się zmieniło.

– Czy bardzo przyjaźnił się pan z rodzicami?

– Byłem jednym ze studentów pani ojca. Z daleka podziwiałem matkę. Eila… – Znów odwrócił wzrok, jak gdyby udawał, że to mówi ktoś inny. – Była nie tylko piękna, ale zniewalająca.

Suza spojrzała mu w oczy. Pomyślała: kochałeś ją. Ta myśl przyszła niespodziewanie, intuicyjnie. Nagle Suza pomyślała, że może się myli. A jednak to mogło tłumaczyć jego reakcję na jej widok, gdy otworzyła drzwi.

– Moja matka była prawdziwą hipiską, wiedział pan o tym?

– Nie wiem, co to znaczy.