– Czy na “Strombergu” umieścisz kogoś takiego jak Tyrin?
– To bezcelowe. Dickstein na pewno wyrzuci starą załogę i zamustruje marynarzy izraelskich. Muszę wykombinować coś innego.
– Czy wiemy, gdzie teraz przebywa “Stromberg”?
– Postawiłem to pytanie trutniom. Kiedy dotrę do Moskwy, powinny już znać odpowiedź.
Zapowiedziano lot Hasana. Wstał.
– Spotkany się w Luksemburgu?
– Nie jestem pewien. Dam ci znać. Posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Usiądź jeszcze na chwilę.
Hasan usiadł.
– Kiedy zaczynialiśmy razem rozpracowywać Dicksteina, byłem do ciebie nastawiony bardzo wrogo. Teraz żałuję i przepraszam. Muszę jednak powiedzieć, że miałem po temu powody. Bo rozumiesz, Kair jest nieszczelny, w egipskiej organizacji wywiadowczej działają podwójni agenci. Martwiłem się i martwię o to, że wszystko, co przekażesz przełożonym, trafi w końcu do Tel-Awiwu; wtedy Dickstein zorientuje się, że depczemy mu po piętach i wyślizgnie się.
– Doceniam twoją szczerość.
Doceniasz, pomyślał Rostow; jesteś nią zachwycony.
– Teraz jednak, kiedy cię we wszystko wprowadziłem, musimy się zastanowić, jak nie dopuścić, by twoje informacje przeciekły do Tel-Awiwu.
Hasan przytaknął.
– Co radzisz?
– No cóż. Będziesz, oczywiście, musiał powiedzieć o wszystkim, cośmy ustalili, lecz chciałbym, abyś nie wdawał się w szczegóły. Nie podawaj nazwisk, dat, miejsc. Jeśli cię przycisną, zacznij się na mnie uskarżać, powiedz, że taiłem przed tobą pewne informacje. Nie rozmawiaj z nikim prócz ludzi, którym masz obowiązek meldować. Nie mów nikomu o Savile Shipping, “Strombergu” czy “Coparellim”. A o tym, że umieściliśmy Tyrina na pokładzie “Coparellego”, po prostu spróbuj zapomnieć.
Hasan wydawał się zmartwiony.
– To co mi zostanie?
– Mnóstwo. Dickstein, Euratom, uran, spotkanie z Pierre’m i Borgiem… połowa prawdy zrobi z ciebie w Kairze bohatera.
Hasan nie wydawał się przekonany.
– Szczerość za szczerość. Jeśli postąpię według twoich wskazówek to mój raport wypadnie znacznie gorzej od twojego.
– A czy nie powinno tak być? – Uśmiechnął się kwaśno Rostow.
– Powinno – zgodził się Hasan. – Masz w końcu większe zasługi.
– Poza tym nikt prócz nas dwóch nie będzie wiedział, czym różnią się raporty. A twoje zasługi też kiedyś docenią.
– W porządku – powiedział Hasan. – Nie będę podawał szczegółów.
– Świetnie. – Rostow skinął na kelnera. – Masz jeszcze chwilkę wypijmy strzemiennego. – Rozparł się na krześle i założył nogę na nogę. Był zadowolony: Hasan postąpi według wskazówek. – Stęskniłem się za domem.
– Masz jakieś plany?
– Spróbuję z Marią i chłopcami spędzić kilka dni nad morzem. Mamy daczę nad Zatoką Ryską.
– Nieźle.
– Przyjemne miejsce, choć – oczywiście – nie takie ciepłe jak twoje strony. Pojedziesz do Aleksandrii?
Po raz ostatni wezwano przez megafony pasażerów z lotu Hasana i Arab wstał.
– Niestety – powiedział. – Myślę, że przez cały czas będę tkwić w tym zapowietrzonym Kairze.
Rostow doznał osobliwego wrażenia, iż Jasif Hasan kłamie.
Życie Franza Albrechta Pedlera rozsypało się w gruzy, kiedy Niemcy przegrały wojnę. Pięćdziesięcioletni zawodowy oficer Wehrmachtu stał się nagle człowiekiem bezdomnym, bez pracy i grosza przy duszy. Wobec tego, jak miliony innych Niemców, zaczął wszystko od nowa.
Został komiwojażerem u francuskiego producenta farb: niska prowizja, żadnej stałej pensji. W roku 1946 klientów było niewielu, lecz w 1951, gdy przemysł niemiecki zaczął stawać na nogi i wszystko powoli szło ku lepszemu, Pedler miał już mocną pozycję i mógł skorzystać z pojawiających się szans. Założył biuro w Wiesbaden; miasto było węzłem kolejowym na prawym brzegu Renu, co rokowało nadzieję, że rozwinie się w poważny ośrodek przemysłowy. Rosła oferta Pedlera i rosła liczba jego klientów; niebawem prócz farb zaczął handlować mydłem, zdołał również dotrzeć do baz amerykańskich, administrujących w owym czasie tą częścią okupowanych Niemiec. W najcięższych latach opanował sztukę chwytania okazji: jeśli kwatermistrz armii amerykańskiej żądał środka dezynfekcyjnego w półlitrowych butelkach, Pedler nabywał ów środek w pięćdziesięciolitrowych beczkach, a potem w wynajętej stodole rozlewał go do flaszek ze skupu, opatrywał naklejkami “Specjalny środek dezynfekcyjny A.F. Pedlera” i odsprzedawał z grubym zyskiem.
Od zakupów hurtowych i konfekcjonowania do kupna składników i produkcji był już tylko jeden krok. Pierwszą beczkę “Specjalnego środka czyszczącego A.F. Pedlera” – nigdy nie nazywanego po prostu mydłem – spreparowano w tej samej odnajętej stodole i sprzedano Siłom Powietrznym Stanów Zjednoczonych dla mechaników samolotów. Firma rozwinęła skrzydła.
Pod koniec lat pięćdziesiątych Pedler przeczytał książkę o wojnie chemicznej, w związku z czym wygrał poważmy przetarg na dostawy całego asortymentu płynów do neutralizacji rozmaitych chemicznych środków bojowych.
F.A. Pedler stał się zatem dostawcą wojskowym, nie na wielką skalę, lecz dobrze ustawionym i czerpiącym godziwe zyski. Wynajęta stodoła rozrosła się w mały kompleks parterowych budynków. Franz ponownie się ożenił – jego pierwsza żona zginęła podczas bombardowania w 1944 roku – i spłodził dziecko. Nadal lubił korzystać z nadarzających się okazji, więc kiedy usłyszał, że można kupić za grosze spory kopczyk rudy uranowej, zwęszył w tym zysk.
Uran należał do spółki belgijskiej o nazwie Société Générale de la Chimie. Była to jedna z korporacji trzęsących afrykańską kolonią Belgii, Kongiem Belgijskim, krajem obfitującym w materiały. Po wycofaniu się Belgów w 1960 roku spółka działała nadal. Ponieważ jednak było wiadomo, że ten, kto nie ustąpi z własnej woli, zostanie w końcu wyrzucony siłą, Chimie wszystkie swoje wysiłki skierowała na to, by jeszcze przed zatrzaśnięciem się wrót wywieźć tyle surowca, ile to tylko możliwe. Pomiędzy rokiem 1960 a 1965 w swojej rafinerii opodal granicy z Holandią zgromadziła znaczny zapas koncentratu rudy uranowej. Na nieszczęście spółki ratyfikowano tymczasem układ o zakazie prób z bronią jądrową i kiedy trzeba było ostatecznie wynosić się z Konga, reflektantów na uran było niewielu. Koncentrat leżał więc w silosie, zamrażając skąpe kapitały spółki.
W gruncie rzeczy F.A. Pedler nie używał do produkcji swych barwników wielkiej ilości uranu, lubił jednak swoisty hazard: cena była niska, zarobi parę groszy na oczyszczeniu towaru, a wreszcie, kiedy rynek materiałów rozszczepialnych znowu rozkwitnie – co, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, musiało nastąpić wcześniej czy później – zrobi doskonały interes. Odkupił więc od Chimie trochę uranu.
Nat Dickstein od razu polubił Pedlera. Niemiec był sprężystym siedemdziesięciotrzylatkiem z bujną czupryną i błyskiem w oku. Spotkali się w sobotę. Pedler, ubrany w krzykliwą kurtkę sportową i brunatne spodnie, dobrze władał amerykańskim angielskim; poczęstował Dicksteina kieliszkiem miejscowego szampana Sekt.
Początkowo byli wobec siebie ostrożni. W końcu podczas wojny, okrutnej dla nich obu, walczyli po przeciwnych stronach. Lecz Dickstein, który zawsze uważał, iż wrogiem nie były Niemcy, lecz faszyzm, przejmował się tylko ewentualnym zakłopotaniem Pedlera. I vice versa.
Dickstein uzgodnił spotkanie telefonicznie, dzwoniąc ze swojego hotelu w Wiesbaden. Telefonu tego wyczekiwano z niecierpliwością. Miejscowy konsul Izraela uprzedził Pedlera, że z wielką listą zakupów ma się niebawem zjawić pan Dickstein, wysoki stopniem oficer służb kwatermistrzowskich. Pedler zaproponował na sobotni poranek, kiedy nie będzie pracowników, krótkie zwiedzanie wytwórni, a potem lunch u siebie w domu.