Выбрать главу

Tyrin odpowiedział: Jestem gotów, ale się śpieszcie.

Potem nadeszła wiadomość: Siedź cicho, dopóki się coś nie wydarzy. Rostow.

Tyrin nadał: Przyjąłem. Bez odbioru – i nie czekając na sygnał zakończenia łączności zdemontował instalację. Skręcanie i rozkręcanie gołych przewodów nawet przy użyciu izolowanych kombinerek było zajęciem czasochłonnym i niezbyt bezpiecznym. Wśród wyposażenia kabiny radiowej miał kilka złączek: następnym razem przyniesie ze sobą parę sztuk, żeby wszystko przyspieszyć.

Był bardzo zadowolony ze swych wieczornych poczynań. Uwił sobie gniazdko, uruchomił kanały łączności i uczynił to wszystko potajemnie. Teraz tylko musi spokojnie siedzieć, a było to coś, co lubił najbardziej.

Postanowił przyciągnąć jeszcze jeden karton, aby staranniej ukryć radiostację przed przypadkowym spojrzeniem. Otworzył drzwi, posłał snop światła w głąb głównego składziku – i skamieniał. Miał towarzystwo.

Lampa pod sufitem była włączona i jej żółte światło rzucało rozedrgane cienie. Po środku magazynku siedział z wyciągniętymi nogami wsparty o baryłkę smaru młody marynarz. Podniósł wzrok; był zdumiony tak samo jak Tyrin i tak samo jak on – co Tyrin wyczytał z jego twarzy – pełen poczucia winy.

Tyrin go rozpoznał. Nazywał się Ravlo. Był dziewiętnastoletnim blondynkiem o chudej bladej twarzy. Nie uczestniczył w pijatykach, jakie urządzano w Cardiff, lecz mimo to często wydawał się skacowany; sprawiał wrażenie nieprzytomnego i miał pod oczami czarne kręgi.

– Co tu robisz? – zapytał Tyrin.

I wtedy zobaczył.

Lewy rękaw Ravla był podciągnięty aż za łokieć. Na podłodze pomiędzy nogami chłopaka leżała fiolka, szkiełko z zegarka i mała plastikowa torebka. W prawej dłoni Ravlo trzymał przygotowaną strzykawkę.

Tyrin zmarszczył czoło.

– Masz cukrzycę?

Twarz Rayla skrzywiła się w gorzkim, ponurym śmiechu.

– Więc jesteś narkomanem – stwierdził Tyrin. Niewiele wiedział o narkotykach, lecz był przekonany, że za to, co Ravlo robi, mogą go wysadzić na ląd w najbliższym porcie. Odprężył się. Sprawa była do załatwienia.

Ravlo patrzył gdzieś za Tyrina, w głąb małego składziku. Tyrin obejrzał się przez ramię i stwierdził, że radiostacja jest doskonale widoczna. Popatrzyli na siebie i zrozumieli, że obaj mają coś do ukrycia.

– Nie zdradzę twojej tajemnicy, jeśli i ty będziesz siedział cicho – powiedział Tyrin.

Ravlo po raz drugi skrzywił się w cierpkim, ponurym uśmiechu; potem przeniósł wzrok z twarzy Tyrina na swe ramię i wprowadził igłę do żyły.

***

Łączność pomiędzy “Coparellim” a Moskwą została złapana i nagrana przez stację nasłuchu Wywiadu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Ponieważ użyto standardowego kodu KGB, rozszyfrowanie treści nie okazało się trudne. Wynikało z niej jednak tylko, że ktoś na pokładzie statku – nie wiadomo jakiego – sprawdza swój nadajnik awaryjny, ktoś inny natomiast – człowiek o nazwisku Rostow, nie figurujący w żadnej kartotece – nakazuje mu siedzieć cicho. Nikt nie mógł się w tym połapać, więc jedynie założono teczkę z nagłówkiem “Rostow” i natychmiast o niej zapomniano.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Złożywszy w Kairze swój okresowi meldunek, Hasan poprosił, by pozwolono mu odwiedzić rodziców w obozie dla uchodźców w Syrii. Damo mu cztery dni. Do Damaszku poleciał samolotem, z lotniska zaś do obozu pojechał taksówką.

Rodziców nie odwiedził.

W obozie starał się zdobyć pewne informacje i jeden z uchodźców zabrał go do Dary za granicę jordańską, a później aż do Ammanu – przesiadali się kilkakrotnie jadąc rożnymi autobusami. Z Ammanu inny człowiek dowiózł go kolejnym autobusem do rzeki Jordan.

Wieczorem drugiego dnia podróży Hasan, pilotowany przez dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi, przeprawił się na drugi brzeg. Tak samo jak przewodnicy nosił teraz stój arabski, ale nie poprosił o broń. Jego towarzysze byli młodymi ludźmi o chłopięcych twarzach, na których zaczynało się dopiero rysować znużenie i okrucieństwo. Posuwali się doliną Jordanu cicho i pewnie, wskazując Hasanowi kierunek dotknięciem lub szeptem: przebywali tę drogę chyba wielokrotnie. W pewnym momencie wszyscy trzej przywarli do ziemi za kępą kaktusów – o ćwierć mili od nich przesunęły się światła, usłyszeli głosy żołnierzy.

Hasan odczuwał bezradność – i coś jeszcze. Zrazu sądził, iż uczucie to bierze się z faktu, że tak bez reszty jest: w rękach obu chłopaków, że życie jego zależy od ich umiejętności i odwagi. Lecz później, kiedy się już rozstali, a on, stojąc na pustynnej drodze, usiłował zatrzymać jakiś samochód, pojął, że ta wędrówka jest również swoistym rodzajem podróży powrotnej w czasie. Od wielu lat był europejskim bankierem, mieszkał w Luksemburgu, z samochodem, lodówką i telewizorem jako przedmiotami codziennego użytku, i oto nagle znów przemierzał w sandałach palestyńskie drogi swojej młodości – bez samochodów i odrzutowców, znów był Arabem, wieśniakiem, obywatelem drugiej kategorii w ojczystym kraju. Tu nie miały sensu te odruchy, do których przywykł – sięgnięcie po telefon albo kartę kredytową czy też wezwanie taksówki nie mogło rozwiązać najprostszego problemu. Czul się jak dziecko, biedak i uciekinier jednocześnie.

Przemaszerował pięć mil, nie spotkawszy ani jednego pojazdu. I wtedy, charcząc silnikiem i rzygając dymem, minęła go półciężarówka z owocami i zatrzymała się na poboczu.

– Do Nablus? – zawołał Hasan.

– Wskakuj.

Kierowca był potężnym mężczyzną; na jego rękach przewalały się węzły mięśni, kiedy nie zwalniając pokonywał najostrzejsze zakręty. Musiał mieć pewność, że nie spotka żadnego innego pojazdu, bo przez całą noc gnał środkiem jezdni, ani razu nie używając hamulców. Hasan miał ochotę się zdrzemnąć, ale kierowcy zebrało się na rozmowę. Oznajmił, że Żydzi są dobrymi gospodarzami i odkąd zajęli Zachodni Brzeg, interesy idą znakomicie, ale – oczywiście – kiedyś ten kraj znów musi być wolny. Bez wątpienia przynajmniej połowa jego oracji była nieszczera; Hasan jednak nie miał pojęcia, która.

Kiedy wjeżdżali do Nablus, był chłodny poranek; miasto jeszcze spało, a zza łańcucha wzgórz wypełzało czerwone słońce. Ciężarówka wtoczyła się z rykiem na rynek i stanęła. Hasan pożegnał się z kierowcą.

Gdy szedł powoli pustymi ulicami, nocny ziąb zaczął znikać w promieniach słońca. Hasan smakował czyste powietrze, chłonął wzrokiem niskie białe budynki, delektując się każdym szczegółem. Ogarnęła go tęsknota za dzieciństwem: był w Palestynie, był w domu.

Miał dokładne wskazówki, jak dotrzeć do nie oznaczonego numerem domu przy ulicy bez nazwy, w samym środku ubogiego kwartału, gdzie tuliły się do siebie małe kamienne domki i gdzie nikt nie zamiatał. Przed domem stała przywiązana postronkiem koza i Hasan zastanowił się przelotnie, czym ona się żywi, nigdzie bowiem w pobliża nie rosła trawa. Drzwi nie były zaryglowane.

Zawahał się przez moment, usiłując zapanować nad podnieceniem. Aż za długo przebywał w świecie… teraz jednak wrócił do kraju. Zbyt długo czekał na okazję, by odpłacić za to, co zrobili jego ojcu. Na wygnaniu, które znosił cierpliwie, nie pozwolił nienawiści wygasnąć, może nawet zanadto ją rozpalił.

Wszedł do środka. Na podłodze spało kilka osób. Jedna z nich, kobieta, otworzyła oczy, spostrzegła Hasana i błyskawicznie usiadłszy sięgnęła pod poduszkę po coś, co mogło okazać się bronią.

– Czego chcesz?

Wówczas Hasan wymienił imię człowieka, dowodzącego fedainami.

***

Pod koniec lat trzydziestych Mahmud i Jasif Hasan, wówczas jeszcze chłopcy, mieszkali niedaleko siebie. Nigdy się jednak nie spotkali, a jeśli nawet do takiego spotkania doszło – żaden z nich o tym nie pamiętał. Po wojnie Europejczyków, kiedy Hasan pojechał do Anglii na studia, Mahmud wespół z braćmi, ojcem, wujami i dziadkiem pasał owce. Żywoty Mahmuda i Hasana potoczyłyby się pewno całkiem odmiennymi koleinami, gdyby nie wojna 1948 roku. Ojciec Mahmuda, tak samo jak ojciec Hasana, postanowił spakować manatki i zmykać. Obaj synowie – Hasan był o kilka lat starszy od Mahmuda – spotkali się w obozie dla uchodźców. Na zawieszenie broni Mahmud zareagował jeszcze ostrzej niż Hasan, co było o tyle paradoksalne, że Hasan stracił więcej. Mahmudem owładnął jednak straszliwy gniew, który pozwalał mu robić tylko jedno: walczyć o wyzwolenie ojczyzny. Aż do tej chwili polityka zupełnie go nie obchodziła, bo sądził, że nie ma ona nic wspólnego z życiem pasterzy; teraz postanowił ją zrozumieć. Najpierw jednak musiał nauczyć się czytać.