Spotkali się ponownie w latach pięćdziesiątych, w Gazie. Mahmud już w owym czasie rozkwitł, jeżeli jest to słowo, którego można użyć wobec człowieka tak zajadłego. Przeczytał Clausewitza rozważania o wojnie i Państwo Platona, Kapitał i Mein Kampf, Keynesa i Mao, Galbraitha i Gandhiego, mnóstwo prac historycznych i biograficznych, wiele klasycznych powieści i sztuk współczesnych. Mówił dobrze po angielsku, słabo po rosyjsku i odrobinę po chińsku dialektem kantońskim. Kierował małą grupką terrorystów, która dokonywała wypadów do Izraela, gdzie podkładała bomby, strzelała i kradła, by po powrocie rozpłynąć się bez śladu w obozach Gazy, jak stado szczurów w śmietnisku. Pieniądze, broń i dane wywiadowcze terroryści uzyskiwali z Kairu: Hasan był przez krótki czas członkiem zaplecza wywiadowczego i właśnie wtedy – kiedy znów się spotkali – pouczył Mahmuda, wobec kogo powinien być naprawdę lojalny: nie wobec mocodawców z Kairu i nawet nie wobec sprawy panarabskiej, lecz wobec Palestyny.
Jasif był gotów porzucić wszystko bez chwili namysłu – pracę w banku i dom w Luksemburgu, i stanowisko w wywiadzie egipskim – żeby przyłączyć się do bojowników o wolność. Lecz Mahmud powiedział “nie”, a już wówczas nawyk rozkazywania stanowił jego drugą naturę. Za kilka lat, dodał – zawsze widział wszystko w perspektywie – znajdzie się tylu partyzantów, ile dusza zapragnie, lecz nadal będą potrzebni wysoko postawieni przyjaciele, kontakty w Europie i służba wywiadowcza.
Spotkali się raz jeszcze, w Kairze, gdzie ustalili omijające Egipcjan kanały łączności. W organizacji wywiadowczej Hasan kultywował zwodniczy wizerunek swojej osoby: udawał mniej przenikliwego, aniżeli był w istocie. Zrazu słał informacje tego samego rodzaju, co do Kairu: głównie nazwiska lojalnych Arabów, którzy dorobili się w Europie fortuny i byli w związku z tym potencjalnymi sponsorami sprawy. Ostatnio, kiedy ruch palestyński zaczął działać w Europie, znaleziono dlań bardziej bezpośrednie pole działania: rezerwował hotele i loty, wynajmował samochody i domy, gromadził broń i dokonywał transferów funduszy.
Nie będąc człowiekiem skłonnym do używania broni – o czym wiedział i czego trochę się wstydził – czerpał tym większą dumę z faktu, że okazuje się przydatny w działalności praktycznej, lecz nie stosującej przemocy.
Już w tym samym roku jego działalność przyniosła wyniki w postaci zamachów bombowych w Rzymie. Jasif wierzył w przedstawiony przez Mahmuda program terroryzmu europejskiego. Był przekonany, że nawet wspierane przez Rosjan armie arabskie nie pokonają Żydów, czerpiących swe siły z przekonania, że są narodem oblężonym, broniącym swych domów przed wojskami najeźdźców. Tymczasem Jasif uważał, iż prawda jest taka, że to palestyńscy Arabowie bronią ojczyzny przed syjonistycznym agresorem i oni właśnie – liczniejsi, jeśli wziąć pod uwagę uchodźców, niż ich izraelscy przeciwnicy – nie zaś wojskowa zbieranina z Kairu i Damaszku, wyzwolą na koniec ojczyznę. Najpierw jednak muszą uwierzyć w fedainów. Akcje podobne do tej na lotnisku w Rzymie przekonają ich o międzynarodowych możliwościach fedainów. Uwierzywszy w fedainów, sami się nimi staną i wówczas nic ich nie powstrzyma.
Atak na lotnisku w Rzymie był nieznaczącym, błahym wydarzeniem w porównaniu z tym, co Hasan zamierzał zrobić. Jego zuchwały, mrożący krew w żyłach plan na całe tygodnie uczyni fedainów bohaterami pierwszych stron dzienników na całym świecie, dowiedzie, że nie są bandą obdartych uciekinierów, lecz potężną, międzynarodową siłą. Hasan miał rozpaczliwą nadzieję, że Mahmud ten plan zaakceptuje. Otóż Jasif Hasan przybył z propozycją, aby fedaini ukradli środki masowej zagłady.
Objęli się jak bracia, ucałowali, a potem przyjrzeli się sobie z pewnej odległości.
– Śmierdzisz jak kurwa – powiedział Mahmud.
– Cuchniesz jak kozi pastuch – powiedział Hasan.
Wybuchnęli śmiechem i znów się uściskali.
Mahmud był rosłym mężczyzną, wprawdzie tylko trochę wyższym niż Hasan, ale za to znacznie od niego masywniejszym; no i wszystko w nim było imponujące – sposób trzymania głowy, chodzenia i mówienia. Istotnie śmierdział: roztaczał kwaśny odór charakterystyczny dla osób żyjących w zbyt wielkim skupisku ludzkim i to w miejscu pozbawionym nowoczesnych wynalazków: ciepłych kąpieli, kanalizacji i wywózki śmieci. Minęły trzy dni, odkąd Hasan użył po raz ostatni talku i płynu po goleniu, a jednak zdaniem Mahmuda pachniał jak wyperfumowana kobieta.
Dom był dwuizbowy: za tą, do której wkroczył Hasan, znajdowała się druga, gdzie w towarzystwie dwóch innych mężczyzn sypiał mi podłodze Mahmud. Budynek był parterowy. Gotowano na podwórku za domem, a najbliższe źródło wody było odległe o dziewięćdziesiąt metrów. Kobieta rozpaliła ogień i wzięła się do gotowania przecieranej zupy z fasoli. Czekając na posiłek, Hasan opowiedział Mahmudowi swoją historię.
– Trzy miesiące temu spotkałem w Luksemburgu człowieka, którego znałem z Oksfordu – Żyda o nazwisku Dickstein. Okazało się, że jest wielką szychą w Mosadzie. Odtąd obserwowałem go z pomocą Rosjan, szczególnie niejakiego Rostowa z KGB. Wykryliśmy, że Dickstein planuje kradzież ładunku uranu, dzięki czemu syjoniści będą mogli skonstruować bombę atomową.
Z początku Mahmud nie chciał w to uwierzyć. Wziął Hasana w krzyżowy ogień pytań: na ile rzetelne są jego informacje, jakie naprawdę ma dowody, kto może kłamać, jakie błędy mogły zostać popełnione? Kiedy Hasan przekonywająco odpowiedział na wszystkie pytania, prawda zaczęła docierać do Mahmuda, który wyraźnie sposępniał.
– To zagrożenie dotyczy nie tylko sprawy palestyńskiej. Izraelskie bomby mogą unicestwić cały Bliski Wschód.
To typowe dla niego, pomyślał Hasan, że widzi wszystko w rozległej perspektywie.
– Co zamierzacie robić, ty i ten Rosjanin? – zapytał Mahmud.
– Plan polega na tym, żeby powstrzymać Dicksteina i zdemaskować izraelski spisek, ukazując syjonistów jako nie przestrzegających prawa awanturników. Jeszcze nie opracowaliśmy szczegółów. Ale mam inną propozycję. – Urwał, szukając właściwych słów, a potem wyrzucił z siebie: – Sądzę, że fedaini powinni uprowadzić statek, zanim dobierze się do niego Dickstein.
Mahmud przez chwilę patrzył nań z twarzą bez wyrazu.
Hasan pomyślał: Powiedz coś, na Boga! Najpierw głowa Mahmuda poczęła się powoli kiwać na boki, potem jego usta rozciągnęły się w uśmiechu i wreszcie wybuchnął śmiechem, przechodzącym w potężny, wstrząsający całym ciałem ryk, tak donośny, że nadbiegli wszyscy domownicy, aby zobaczyć, co się dzieje.
Hasan zaryzykował pytanie:
– No i co sądzisz?
Mahmud westchnął.
– To fantastyczne – powiedział. – Nie wiem, jak moglibyśmy to zrealizować, ale pomysł jest wspaniały.