Przemawiali jak do równego sobie i zdawało się, że każdego z nich Mahmud słucha z jednakową uwagą. Hasan siedział w milczeniu, słuchając ściszonych, spokojnych głosów ludzi, którzy wyglądali na wieśniaków, a rozprawiali jak senatorzy. Myśl o tym, że mogą przyjąć jego plan, napełniała go zarazem nadzieją i lękiem: nadzieją, bo byłoby to spełnieniem dwudziestu lat marzeń, lękiem natomiast, bo musiałby robić rzeczy znacznie trudniejsze, drastyczniejsze i bardziej ryzykowne aniżeli te, w które był zaangażowany dotychczas. Pod koniec, nie wytrzymując napięcia, wyszedł na dwór i siadł z podwiniętymi nogami na podwórku wciągając w płuca zapach nocy i gasnącego ognia. Chwilę później dobiegł do jego uszu chór cichych głosów, coś na kształt głosowania.
Mahmud wyszedł z domu i kucnął obok Hasana.
– Kazałem przyprowadzić samochód.
– Tak?
– Musimy jechać do Damaszku. Jeszcze dziś w nocy. Jest wiele do zrobienia. Będzie to najważniejsza z naszych operacji. Musimy natychmiast przystąpić do działania.
– A więc decyzja zapadła.
– Tak. Fedaini uprowadzą statek i zrabują uran.
– Niech się tak stanie – powiedział Jasif Hasan.
Dawid Rostow zawsze lubił swoją rodzinę w małych dawkach, a im był starszy, tym te dawki stawały się mniejsze. Pierwszy dzień urlopu był przyjemny. Rostow sam zrobił śniadanie, potem spacerowali po plaży, a po południu młody geniusz Władimir rozegrał symultankę z ojcem, matką i Jurijem, wygrywając wszystkie trzy partie. Kolacja, podlana odrobiną wina, trwała kilka godzin, bo mieli sobie wiele do powiedzenia. Drugi dzień przebiegał podobnie, lecz sprawił wszystkim znacznie mniejszą przyjemność, trzeciego natomiast zadowolenie z ponownego spotkania całkowicie minęło. Władimir przypomniał sobie o powinnościach cudownego dziecka i wetknął nos w książki, Jurij zaczął puszczać płyty ze zdegenerowaną zachodnią muzyką i wykłócać się z ojcem o dysydenckich poetów, a Maria schroniła się w kuchni i przestała sobie robić makijaż.
Kiedy zatem przyszła wiadomość, że Nik Bunin wrócił z Rotterdamu po udanej misji zainstalowania nadajnika na “Strombergu”, Rostow wykorzystał to jako wymówkę i pojechał do Moskwy.
Nik zameldował, że “Stromberga” postawiono w suchym doku dla przeprowadzenia przeglądu poprzedzającego sfinalizowanie sprzedaży statku spółce Savile Shipping. Ponieważ dokonywano kilku drobnych napraw, Nik, podając się za elektryka, bez trudu wszedł na pokład i w dziobowej części statku zamontował nadajnik dużej mocy. Zatrzymany w drodze powrotnej przez brygadzistę, który na ten dzień nie miał w planie żadnych prac elektroinstalatorskich, oświadczył przebiegle, że nie zapłacono by mu przecież, gdyby takiej roboty nie należało wykonać. Od tej chwili, ilekroć uruchamiano generatory statku – a działały one zawsze podczas rejsu i prawie zawsze, kiedy był w doku – nadajnik wysyłał sygnał co trzydzieści minut. Zamilknie dopiero wówczas, gdy statek zatonie lub zostanie pocięty na złom. Dopóki jednak pływa, Moskwa w ciągu godziny będzie mogła ustalić jego położenie.
Rostow wysłuchał Nika, a potem odesłał go do domu. Miał plany na wieczór. Dawno nie widział Olgi i był ogromnie ciekaw, jak sobie radzi z bateryjnym wibratorem, który przywiózł jej w prezencie z Londynu.
W izraelskim Wywiadzie Marynarki Wojennej służył młody kapitan, z zawodu oficer mechanik. Nazywał się Dieter Koch. Miał za zadanie znaleźć się na pokładzie “Coparellego”, kiedy statek będzie wychodzić z Antwerpii z ładunkiem rudy uranowej.
Przyjechawszy do Antwerpii, Nat Dickstein nie bardzo jeszcze wiedział, jak to zorganizować. Z hotelu zadzwonił do lokalnego przedstawiciela firmy będącej armatorem “Coparellego”.
Kiedy umrę, pomyślał czekając na połączenie, wyprowadzenie zwłok nastąpi z pokoju hotelowego.
Odebrała jakaś młoda dziewczyna. Dickstein powiedział energicznie:
– Mówi Pierre Beaudaire, proszę z dyrektorem.
– Chwileczkę.
– Tak? – usłyszał męski głos.
– Dzień dobry, tu mówi Pierre Beaudaire z Agencji Załogowej Beaudaire’a – zaimprowizował Dickstein.
– Nigdy nie słyszałem o pańskiej firmie.
– Właśnie dlatego dzwonię. Rozważamy otwarcie w Antwerpii filii naszego przedsiębiorstwa i zastanawiam się, czy nie zechciałby pan skorzystać z naszych usług.
– Wątpię, może pan jednak zwrócić się do nas listownie…
– Czy jest pan w pełni zadowolony ze swojej dotychczasowej agencji?
– Bywają gorsze. Proszę posłuchać…
– Jeszcze jedno pytanie i przestanę zawracać panu głowę. Czy mógłbym zapytać, z kim współpracuje pan obecnie?
– Z Cohenem. Wybaczy pan, nie mam czasu…
– Rozumiem. Dziękuję za okazaną mi cierpliwość. Do zobaczenia.
Cohen! To się nazywa szczęście. Może zdołam to przeprowadzić bez stosowania brutalnych metod, pomyślał Dickstein, odkładając słuchawkę. Cohen! Tego się nie spodziewał – doki i żegluga nie należały do typowo żydowskich interesów. Człowiek niekiedy miewa szczęście.
Wyszukał w książce telefonicznej adres agencji Cohena, zapamiętał go, potem włożył płaszcz, wyszedł z hotelu i zatrzymał taksówkę.
Cohen urzędował w małych dwupokojowym biurze, mieszczącym się w dzielnicy rozpusty, nad barem dla marynarzy. Nie minęło jeszcze południe i ludzie nocy spali – dziwki i złodzieje, muzycy i striptizerki, kelnerzy i wykidajły – krótko mówiąc – ci wszyscy, dzięki którym dzielnica ożywała pod wieczór. Teraz okolica sprawiała wrażenie podupadającej dzielnicy biznesu, szarej o chłodnym poranku i niezbyt czystej.
Dickstein wdrapał się po schodach na pierwsze piętro, zapukał do drzwi i wszedł. W małej kancelarii z segregatorami i plastikowymi pomarańczowymi krzesłami rezydowała sekretarka w średnim wieku.
– Chciałbym się zobaczyć z panem Cohenem – powiedział Dickstein.
Oszacowała go spojrzeniem i chyba doszła do wniosku, że nie wygląda na marynarza.
– Potrzebny panu statek? – zapytała z powątpiewaniem.
– Nie – odrzekł. – Jestem z Izraela.
– Ach. – zawahała się. Miała ciemne włosy i głęboko osadzone oczy. Na palcu nosiła ślubną obrączkę. Dickstein zastanawiał się, czy mogłaby być panią Cohen. Podniosła się i przez drzwi za biurkiem weszła do następnego pomieszczenia. Miała na sobie żakiet i spodnie i od tyłu również wyglądała na swoje lata.
Po chwili wróciła i wprowadziła Dicksteina do gabinetu Cohena. Cohen wstał, uścisnął Dicksteinowi dłoń i oświadczył bez żadnych wstępów:
– Corocznie wspieram naszą sprawę. Podczas wojny przekazałem dwadzieścia tysięcy guldenów, mogę panu pokazać czek. Czy to kolejna kwesta? A może wybuchła nowa wojna?
– Nie przyszedłem tu po pieniądze, panie Cohen – powiedział Dickstein z uśmiechem. Pani Cohen zostawiła uchylone drzwi; Dickstein je zamknął. – Czy mogę usiąść?
– Jeśli nie chce pan pieniędzy, proszę spocząć, napić się kawy i być moim gościem choćby cały dzień – powiedział Cohen i roześmiał się.
Dickstein usiadł. Cohen – niski, łysawy, starannie ogolony, w okularach – wyglądał na pięćdziesiąt lat. Nosił lekko zmięty brązowy garnitur w kratkę. Ma solidny interesik, pomyślał Dickstein, ale nie jest milionerem.
– Czy tu właśnie spędził pan drugą wojnę? – zapytał.
Cohen skinął głową.
– Byłem wówczas młodym człowiekiem. Wyjechałem na wieś i pracowałem na farmie, gdzie nikt mnie nie znał i nie wiedział, że jestem Żydem. Miałem szczęście.
– Jak pan sądzi, czy to się może powtórzyć?
– Tak. Zdarzało się od niepamiętnych czasów, dlaczego teraz miałoby być inaczej? Zdarzy się znowu… ale nie za mojego życia. A to życie chcę spędzić tutaj. Nie wybieram się do Izraela.