– W porządku. Pracuję dla rządu izraelskiego. Chcemy, by pan coś dla nas zrobił.
Cohen wzruszył ramionami.
– Słucham.
– Za kilka tygodni jeden z pańskich klientów zwróci się do pana z pilną sprawą. Będzie potrzebował oficera mechanika na statek “Coparelli”. Chcemy, by podesłał pan wskazanego przez nas człowieka. Nazywa się Koch i jest Izraelczykiem, ale będzie się posługiwał innym nazwiskiem i fałszywymi dokumentami. Lecz istotnie jest oficerem mechanikiem i pańscy klienci nie będą mieli powodów do skarg.
Dickstein czekał na odpowiedź Cohena. Sympatyczny z ciebie facet, myślał; uczciwy żydowski biznesmen, bystry, pracowity, trochę zdarty i znużony; nie zmuszaj mnie, żebym zabrał się do ciebie ostro.
– Nie zamierza mi pan powiedzieć, dlaczego rząd Izraela pragnie umieścić tego Kocha na pokładzie “Coparellego”? – zapytał Cohen.
– Nie.
Zapadła cisza.
– Czy ma pan jakiś dowód tożsamości?
– Nie.
Sekretarka weszła bez pukania i podała im kawę. Dickstein czuł emanującą z niej wrogość. Cohen skorzystał z przerwy, żeby pozbierać myśli.
– Musiałbym być meszuge, żeby to zrobić.
– Dlaczego?
– Przychodzi pan z ulicy, podaje się za wysłannika władz Izraela, ale nie ma pan dokumentów i nawet się pan nie przedstawia. Prosi pan, bym wziął udział w przedsięwzięciu tajnym, a może przestępczym, nie mówiąc, o co tu chodzi. Nie wiem, czy gdybym nawet uwierzył w pańską historyjkę, mógłbym pochwalać Izraelczyków za to, czego pan się może ewentualnie dopuścić.
Dickstein westchnął. W myśli dokonał przeglądu swych możliwości: szantaż, porwanie żony, opanowanie biura w krytycznym dniu…
– Czy istnieje coś, co mogłoby pana przekonać?
– Premier Izraela musiałby poprosić mnie o to osobiście.
Dickstein wstał, żeby wyjść, ale nagle pomyślał: Czemu nie? Dlaczego nie, do stu diabłów? Pomysł był obłędny, uznają, że zwariował… ale to podziała, doprowadzi do celu… Po chwili zastanowienia szeroko się uśmiechnął. Pierre Borg dostanie apopleksji.
– W porządku – powiedział do Cohena.
– Co to znaczy “w porządku”?
– Proszę włożyć płaszcz. Ruszamy do Jerozolimy.
– Teraz?
– Jest pan zajęty?
– Mówi pan serio?
– Przecież powiedziałem panu, że to ważne. – Dickstein pokazał telefon na biurku. – Proszę zadzwonić do żony.
– Jest w kancelarii.
Dickstein otworzył drzwi.
– Pani Cohen?
– Słucham.
– Proszę do nas, z łaski swojej.
Weszła spiesznie z zatroskaną twarzą.
– O co chodzi, Josefie? – zapytała męża.
– Ten człowiek chce, bym pojechał z nim do Jerozolimy.
– Kiedy?
– Teraz.
– To znaczy w tym tygodniu?
– To znaczy dziś przed południem, pani Cohen – powiedział Dickstein. – Muszę uprzedzić, że jest to sprawa ściśle tajna. Poprosiłem męża pani, by wyświadczył przysługę rządowi Izraela. Zrozumiałe, że chce się upewnić, iż o przysługę tę istotnie prosi rząd, nie zaś jakiś przestępca. Jedziemy zatem, by się przekonał.
– Josefie, nie daj się w to wplątać… – powiedziała.
Cohen wzruszył ramionami.
– Już się wplątałem, jestem Żydem. Pilnuj interesu.
– Przecież nic nie wiesz o tym człowieku!
– Właśnie zamierzam się dowiedzieć.
– Nie podoba mi się to wszystko.
– Nic mi nie grozi – powiedział Cohen. – Polecimy samolotem rejsowym, później pojedziemy do Jerozolimy, zobaczę się z premierem i wracamy.
– Z premierem!?
Dickstein wyobraził sobie, jak będzie dumna, gdy jej mąż pozna izraelskiego prezesa rady ministrów. Powiedział więc:
– To musi pozostać tajemnicą, pani Cohen. Proszę poinformować znajomych, że mąż wyjechał w interesach do Rotterdamu. Wróci jutro.
Patrzyła na obu mężczyzn.
– Mój Josef spotyka się z premierem, a ja nie mogę o tym powiedzieć Racheli Rothstein?
Dickstein już wiedział, że wszystko pójdzie jak po maśle. Cohen zdjął z wieszaka płaszcz i nałożył go. Pani Cohen pocałowała męża, a potem się do niego przytuliła.
– Wszystko w porządku – powiedział. – To takie nagłe i dziwne, ale wszystko będzie w porządku.
Bez słowa skinęła głową i pozwoliła im odejść.
Na lotnisko pojechali taksówką. Podczas jazdy w Dicksteinie narastało poczucie zadowolenia. Cała sprawa miała w sobie coś z figla, on zaś – z płatającego ów figiel uczniaka. Uśmiechał się bez przerwy i wreszcie musiał odwrócić twarz do okna, aby ukryć przed Cohenem swe rozbawienie.
Pierre Borg dostanie ataku furii!
Płacąc kartą kredytową, Dickstein kupił dwa bilety powrotne do Tel-Awiwu. Nie było bezpośredniego połączenia, najpierw musieli lecieć do Paryża. Przed odlotem Dickstein zadzwonił do ambasady w Paryżu i polecił, by ktoś spotkał się z nimi w poczekalni tranzytowej.
W Paryżu przekazał pracownikowi ambasady wiadomość, którą należało przesłać Borgowi: zawierała szczegółowe żądania. Kurier z ambasady – a zarazem człowiek Mosadu – okazywał Dicksteinowi wielki szacunek. Cohen, któremu pozwolono przysłuchiwać się rozmowie, oświadczył po odejściu dyplomaty:
– Moglibyśmy wrócić. Jestem już przekonany.
– O, nie – powiedział Dickstein. – Muszę być pana stuprocentowo pewien, skoro zabrnęliśmy tak daleko.
W samolocie Cohen powiedział:
– Musi pan być ważną osobistością w Izraelu.
– Nie. Ale ważne jest to, co robię.
Cohen chciał się dowiedzieć, jak ma się zachowywać i jak zwracać do premiera.
– Nie wiem – odparł Dickstein – nigdy się z nim nie widziałem. Niech pan uściśnie mu dłoń i mówi do niego po nazwisku.
Cohen uśmiechnął się. Zaczął mu się udzielać beztroski nastrój Dicksteina.
Pierre Borg czekał na lotnisku Lod. Mieli pojechać do Jerozolimy jego samochodem. Uśmiechnął się i uścisnął Cohenowi rękę, ale w środku kipiał. Kiedy szli w stronę samochodu, szepnął Dicksteinowi do ucha:
– Lepiej, żebyś miał dla tego całego cyrku cholernie solidne powody.
– Mam.
Ponieważ przez cały czas towarzyszył im Cohen, Borg nie miał okazji zadać Dicksteinowi zbyt wielu pytań. Pojechali wprost do rezydencji premiera w Jerozolimie. Dickstein i Cohen czekali w hallu, kiedy Borg wyjaśniał premierowi, co i dlaczego powinien uczynić. Parę minut później poproszono ich do środka.
– To jest Nat Dickstein, panie premierze – powiedział Borg.
Podali sobie ręce, a premier oświadczył:
– Nie mieliśmy okazji poznać się osobiście, panie Dickstein, ale wiele o panu słyszałem.
– A to jest pan Josef Cohen z Antwerpii – wtrącił Borg.
– Bardzo mi miło, panie Cohen – uśmiechnął się premier. – Jest pan człowiekiem niezwykle ostrożnym. Powinien pan zostać politykiem. No, a teraz… proszę, by zechciał pan okazać nam pomoc w tej sprawie. Jest bardzo ważna i z pewnością niczym panu nie grozi.
– Oczywiście, panie premierze – wyjąkał oszołomiony Cohen. – Zrobię to, przepraszam, że przysporzyłem panom tylu kłopotów…
– Nie ma o czym mówić. Postąpił pan właściwie. – Premier ponownie uścisnął Cohenowi dłoń. – Dziękuję za wizytę. Do zobaczenia.
W drodze powrotnej na lotnisko Borg był znacznie mniej układny. Wiercąc się nieustannie siedział z cygarem w zębach na przednim fotelu. Nie odezwał się ani słowem. Na lotnisku udało mu się na krótką chwilę znaleźć się z Dicksteinem sam na sam.