Выбрать главу

List Dicksteina przeważył szalę. Napisany Bóg jeden wie gdzie, został nadany na lotnisku Orly. Drobnym starannym pismem, ale z dziwacznymi zawijasami przy literach g oraz y, Nat otworzył przed nią duszę z efektem tym bardziej wstrząsającym, że były to przecież wyznania człowieka zwykle zamkniętego w sobie. Spłakała się nad tym listem.

Gdybyż tylko wymyśliła jakiś sposób wyjaśnienia tego wszystkiego ojcu. Wiedziała, że jest wobec Izraelczyków usposobiony niechętnie. Dickstein należał do grona jego dawnych studentów i Ashford szczerze rad z ponownego spotkania był skłonny zbagatelizować fakt, iż dawny pupil stoi teraz po przeciwnej stronie barykady. Teraz jednak pragnęła uczynić Dicksteina cząstką swojego życia, członkiem rodziny. Pisał w liście “… i chcę tego na zawsze”, a Suza nie mogła się doczekać, by mu odpowiedzieć: “O tak, ja też”.

Uważała, że na Bliskim Wschodzie żadna ze stron nie postępuje właściwie. Cierpienia uchodźców były czymś niesprawiedliwym i godnym litości, ale, jej zdaniem, ludzie ci powinni zabrać się do budowania nowych domów – rzecz trudna, łatwiejsza jednak niż wojna. Poza tym gardziła tromtadracką bohaterszczyzną, tak nieodparcie pociągającą dla wielu Arabów. Z drugiej strony było zupełnie jasne, że całe to cholerne zamieszanie i awantura powstały z winy syjonistów, którzy, przywłaszczyli sobie kraj należący do innego narodu. Ojciec nie podzielał tak cynicznego punktu widzenia: postrzegał słuszność po jednej stronie, winę zaś – po drugiej. Piękny duch jego żony stał, oczywiście, po stronie słuszności.

Będzie to dla niego bardzo trudne. Już dawno wybiła mu z głowy marzenia, iż wiodąc córkę w białej sukni ślubnej przejdzie środkiem kościelnej nawy; nadal jednak mówił od czasu do czasu, że powinna się ustatkować i dać mu wnuczkę. Myśl, że ta wnuczka może być Izraelitką, byłaby dla niego strasznym ciosem.

A jednak, myślała Suza wchodząc do domu, taka jest właśnie cena ojcostwa. Zdjęła płaszcz, odłożyła swą torbę lotniczą i zawołała:

– Tatusiu, przyjechałam.

Nie było odpowiedzi, ale stała w sieni aktówka Ashforda: ojciec zapewne jest w ogrodzie. Postawiła czajnik na gazie i wyszła z kuchni. Zmierzając ku rzece, wciąż szukała w myślach właściwych słów, którymi powinna przekazać mu nowinę. Może należałoby zacząć od relacji z ostatniej podróży, a potem stopniowo, ogródkami, zmierzać do celu? Zbliżając się do żywopłotu, usłyszała rozmowę.

– I co z nim wtedy zrobisz? – głos należał do ojca.

Suza przystanęła, zastanawiając się, czy może im przerwać.

– Po prostu będę go śledzić – odrzekł drugi głos, obcy. – Dickstein powinien zostać zlikwidowany, ale – oczywiście – dopiero po zakończeniu operacji.

Zasłoniła usta dłonią, aby nie było słychać nagle przyśpieszonego ze zgrozy oddechu. Potem, przerażona, zawróciła na pięcie i cicho pobiegła do domu.

***

– A zatem – powiedział profesor Ashford – postępując w myśl czegoś, co moglibyśmy nazwać metodą Rostowa – zreasumujmy wszystko, co wiemy o Nacie Dicksteinie.

Postępuj sobie, jak chcesz, pomyślał Hasan, lecz na miłość boską, wyjedź wreszcie z jakąś koncepcją!

– Urodził się w Londynie – ciągnął Ashford – na East Endzie. Kiedy był jeszcze chłopcem, zmarł jego ojciec. Ale co z matką?

– Wedle naszych akt również nie żyje.

– Aha. Wstąpił do armii gdzieś w połowie wojny… chyba w 1943. W każdym razie na czas, by wziąć udział w ataku na Sycylię. Wkrótce potem wzięto go do niewoli, gdzieś mniej więcej w połowie długości włoskiego buta. Nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Chodziły pogłoski – jestem pewien, że je sobie przypomnisz – o paskudnych przeżyciach, jakie z powodu żydowskiego pochodzenia miał w obozie koncentracyjnym. Po wojnie wrócił tutaj.

– Sycylia – przerwał mu Hasan.

– Co?

– Sycylia jest wymieniona w jego aktach. Był przypuszczalnie zamieszany w uprowadzenie statku z bronią. Tę broń sprzedał nam gang sycylijski.

– Jeśli prasa nie kłamie – powiedział Ashford – na Sycylii działa tylko jeden gang przestępczy.

Hasan przytaknął.

– Nasi podejrzewają, że porywacze przekupili Sycylijczyków, aby dali im cynk.

– Czy to nie na Sycylii Dickstein ocalił komuś życie?

Hasan próbował rozumieć, co Ashford ma na myśli. Powściągnął jednak zniecierpliwienie, myśląc: Niech się przerzuca z tematu na temat… na tym właśnie polega cały pomysł.

– Ocalił komuś życie?

– Temu Amerykaninowi. Nie pamiętasz? Ja nigdy tego nie zapomnę. Dickstein go tutaj przyprowadził. Nieokrzesany żołdak. Opowiedział mi całą historię. No, coś nam zaczyna świtać. Na pewno spotkałeś tego człowieka, byłeś przecież u mnie, pamiętasz!

– Nie, nie na sto procent – wymamrotał Hasan. Poczuł zażenowanie… pewnie akurat obmacywał w kuchni Eilę.

– To… nas wytrąciło z równowagi – powiedział Ashford. Spoglądał na powolny nurt rzeki i myślami cofnął się o dwadzieścia lat; może wspominał żonę, bo wyraz smutku przemknął mu po twarzy. Potem powiedział: – No więc siedzieliśmy tutaj, wykładowcy i studenci, popijaliśmy sherry, dyskutując prawdopodobnie o egzystencjalizmie i muzyce atonalnej, gdy zjawił się ten wielki żołnierz i zaczął mówić o snajperach, czołgach i krwi. Powiało chłodem, dlatego pamiętam to tak dokładnie. Mówił, że jego rodzina wywodzi się z Sycylii i że jego sycylijscy krewni na rękach nosili Dicksteina za uratowanie mu życia. Czy nie powiedziałeś, że to sycylijski gang powiadomił Dicksteina o ładunku broni?

– Istnieje po prostu taka możliwość.

– Może wcale nie musiał uciekać się do przekupstwa.

Hasan pokręcił głową. Była to informacja, ów błahy strzęp informacji, z którego – jak się zdawało – Rostow zawsze potrafił wyciągnąć wnioski; jaki jednak użytek może uczynić z niego on, Hasan?

– Nie widzę, co to ma wspólnego z naszą sprawą – powiedział. – Jak można wiązać z mafią dawną akcję Dicksteina?

– Mafia – powtórzył Ashford. – Tego słowa szukałem. A ten mężczyzna nazywał się Cortone… Tony Cortone… nie, Al Cortone z Buffalo. Mówiłem ci, że pamiętam wszystkie szczegóły.

– Ale jaki to ma związek?… – zapytał niecierpliwie Hasan.

Ashford wzruszył ramionami.

– Oczywisty. Już kiedyś Dickstein wykorzystał znajomość z Cortonem, aby zwrócić się do mafii o pomoc w przeprowadzeniu akcji pirackiej na Morzu Śródziemnym. Wiesz, ludzie niekiedy powtarzają swoją młodość: może to samo uczynić po raz wtóry.

Hasan zaczynał pojmować: wraz z olśnieniem wróciła mu nadzieja. Był to daleki strzał, przypuszczenie, ale przypuszczenie logiczne. Rysowała się realna szansa, że zdoła ponownie dopaść Dicksteina.

Ashford wyglądał na zadowolonego z siebie.

– To był ładny kawałek rozumowania spekulatywnego – stwierdził. – Gdybym tak mógł je opublikować, z przypisami!

– Zastanawiam się – powiedział Hasan tęsknie. – Zastanawiam.

– Wracajmy do domu, robi się zimno.

Kiedy szli przez ogród, Hasan pomyślał, że nie nauczył się być taki jak Rostow; Ashford zastąpił mu po prostu Rostowa. Może jego dawna, pełna dumy niezależność odeszła już na zawsze. Było w tym coś niemęskiego. Zastanawiał się, czy inni fedaini nie czują podobnie i czy przypadkiem nie stąd właśnie bierze się ich krwiożerczość.