Gibli, dawny wojskowy, upierał się przy starej izraelskiej tradycji, że oficerowie prowadzą swoich ludzi do boju, a nie dowodzą nimi zza pleców: chciał iść pierwszy. Zawsze nosił kapelusz, żeby ukryć powiększającą się łysinę, teraz był w berecie. Kucnął na burcie łodzi, kiedy zjeżdżała z grzbietu fali; potem, gdy znalazła się w bruździe i zbliżyła do statku – skoczył. Trafił szczęśliwie i natychmiast ruszył w górę. Przyszła kolej Feinberga.
– Jak to jest… liczę do trzech, a potem otwieram spadochron? – powiedział i skoczył.
Następny skoczył Katzen, potem Raoul Dovrat. Dickstein rzucił bosak i skoczył za nimi. Na drabince odchylił się do tyłu i przez ulewny deszcz zobaczył, że Gibli jest już na górze… podnosi nogę i przerzuca się przez reling.
Dickstein odwrócił się przez ramię i dojrzał daleko na niebie jaśniejszą szarą smugę – pierwszą oznakę świtu. Potem nagle rozległo się krótkie kaszlnięcie pistoletu maszynowego i krzyk. Dickstein znów spojrzał w górę i zobaczył, jak Gibli powoli odrywa się od szczytu drabinki. Beret spadł mu z głowy i porwany przez wiatr zniknął w ciemnościach. Gibli przeleciał obok Dicksteina i runął do morza.
– Naprzód, naprzód, naprzód! – wrzasnął Dickstein.
Feinberg przeleciał nad relingiem. Dickstein wiedział, że upadłszy na pokład odtoczy się na bok, a potem… tak, odezwała się jego broń osłaniająca ogniem pozostałych… Kiedy skoczył Katzen, terkotało już cztery, pięć, wiele karabinków. Dickstein szybko podciągnął się po drabince, wyszarpnął zębami zawleczkę granatu, cisnął go za reling jakieś trzydzieści metrów dalej, żeby spowodować zamieszanie, ale nie zranić żadnego z ludzi, którzy się już wdarli na pokład. Teraz nadburcie przesadził Dovrat i Dickstein widział, jak toczy się po pokładzie, zrywa na nogi i daje susa pod osłonę nadbudówek rufowych.
– Jestem, skurwysyny! – ryknął Dickstein; przeleciał nad relingiem przewrotką jak skoczek nad poprzeczką, wylądował na dłoniach i kolanach, skulił się pod serią ognia osłaniającego i przeskoczył na rufę.
– Gdzie oni są?! – wrzasnął.
Feinberg przerwał ogień, żeby ma odpowiedzieć.
– W pentrze – powiedział, wskazując kciukiem nadbudówkę za nimi – w szalupach i drzwiach na śródokręciu.
– Dobra. – Dickstein wstał. – Utrzymujemy te pozycje, póki grupa Badera nie wejdzie na pokład. Ruszacie, jak usłyszycie jej ogień. Dovrat i Katzen, uderzacie na drzwi pentry i schodzicie w dół. Feinberg, ty ich osłaniasz, potem przebijasz się do dziobu po tej stronie pokładu. Ja startuję do pierwszej szalupy. Na razie trzeba czymś odwrócić ich uwagę od lewej burty i grupy Badera. Walcie, gdzie popadnie.
Kiedy wybuchła strzelanina, Mahmud i Hasan przesłuchiwali marynarza. Byli w kabinie nawigacyjnej między mostkiem a rufą. Marynarz mówił tylko po niemiecku, ale Hasan znał niemiecki. Według jego wersji “Coparelli” miał awarię, załogę ewakuowano, on zaś miał czekać na dostarczenie części zamiennej. Nic nie wiedział o uranie, uprowadzeniu czy Dicksteinie. Hasan mu nie wierzył, gdyż – jak zapewniał Mahmuda – jeżeli Dickstein mógł zaaranżować awarię statku, na pewno mógł też zadbać, by na pokładzie został któryś z jego ludzi. Przywiązali marynarza do krzesła i Mahmud obcinał mu nożem jeden palec po drugim, chcąc go zmusić, żeby zmienił swoją śpiewkę.
Usłyszeli krótką serię, po której zapadła cisza, potem drugą serię, a po niej gęsty ogień z broni ręcznej. Mahmud schował nóż do pochwy i zszedł po schodach prowadzących z nawigacyjnej do kabin oficerskich.
Hasan próbował ocenić sytuację. Fedaini zgrupowali się w trzech miejscach – w szalupach, pentrze i głównej nadbudówce. Ze swego stanowiska Hasan widział lewą i prawą stronę pokładu; gdyby przeszedł z nawigacyjnej na mostek, widziałby również pokład dziobowy. Wyglądało na to, że większość Izraelczyków dokonała abordażu w części rufowej. Fedaini – ci pod Hasanem i ci przy szalupach po obu burtach – ostrzeliwali właśnie rufę. Pentra milczała, co oznaczało, że została opanowana przez Izraelczyków. Musieli zejść pod pokład, ale zostawili na górze dwóch ludzi jako straż tylną.
Zasadzka Mahmuda zakończyła się więc fiaskiem. Izraelczycy mieli zostać wykoszeni już podczas wchodzenia na pokład. W rzeczywistości zdołali się ukryć i teraz obie strony miały równe szanse.
Walka na pokładzie utkwiła w martwym punkcie – obie strony ostrzeliwały się spod dobrej osłony. Taki właśnie, wywnioskował Hasan, był zamysł Izraelczyków: chcieli związać przeciwnika na pokładzie, jednocześnie zyskując teren poniżej. Po przebiciu się przez całą długość śródokręcia zaatakują od dołu główną nadbudówkę – twierdzę fedainów.
Gdzie jest lepsze miejsce? Tu właśnie, gdzie jestem, uznał Hasan. Aby do niego dotrzeć, Izraelczycy musieliby się przebić przez śródokręcie na górę do pomieszczeń oficerskich i jeszcze wyżej na mostek i do nawigacyjnej. Była to pozycja trudna do zdobycia.
Na mostku rozległa się potężna eksplozja. Ciężkie drzwi, oddzielające mostek od nawigacyjnej, zadygotały, wypadły z zawiasów i powoli runęły do środka. Hasan wyjrzał przez otwór. Na mostek spadł granat. Ciała trzech fedainów leżały rozciągnięte przy grodziach. Nie ostała się ani jedna szyba. Granat musiał wpaść z części dziobowej statku, co oznaczało, że na dziobie jest inna grupa Izraelczyków. Jakby na potwierdzenie jego domysłów, odezwała się krótka seria z dźwigu dziobowego.
Hasan podniósł z podłogi automat, oparł go o framugę okna i zaczął się ostrzeliwać.
Lewi Abas obserwował, jak granat Porusza szybuje w powietrzu, wpada na mostek i eksplodując wymiata resztki szyb. Strzały z tego kierunku na chwilę ucichły, ale zaraz odezwał się inny automat. Przez chwilę Abas nie mógł się zorientować, do czego mierzy ten nowy, bo ani jedna kula nie wylądowała w pobliżu. Rozejrzał się na obie strony. Sapir i Szaret ostrzeliwali mostek, ale ten ogień nie kierował się na żadnego z nich. Abas spojrzał na dźwig. Porusz… celem ostrzału był Porusz. Z kabiny dźwigu rozległa się seria: Porusz odpowiadał ogniem.
Strzelanina z mostka była amatorska, chaotyczna i niecelna – facet walił po prostu gdzie popadło. Lecz miał doskonałą pozycję. Siedział wysoko, osłaniany ścianami mostka. Trafi kogoś prędzej czy później. Abas cisnął granat… rzut okazał się za krótki. Tylko Porusz był na tyle blisko, by dorzucić granat na mostek, zużył jednak wszystkie swoje granaty, nim czwarty, ostatni, sięgnął celu.
Abas znowu strzelił, po czym spojrzał na kabinę dźwigu. Właśnie wtedy zobaczył, jak Porusz tyłem wypada z kabiny, koziołkuje w powietrzu i bezwładnie spada na pokład.
Abas pomyślał: I co ja powiem siostrze?
Strzelec z mostka przerwał ogień, a potem wznowił serią wymierzoną w Szareta. W przeciwieństwie do Abasa i Sapira, Szaret miał lichą osłonę, stał wciśnięty pomiędzy kabestan a reling. Abas i Sapir walili w mostek. Niewidoczny snajper poprawiał się: z sekundy na sekundę: jego kule równym ściegiem przeszyły pokład w kierunku kabestanu Szareta. Potem Szaret wrzasnął, skoczył w bok i szarpnął się jak człowiek rażony prądem, gdy kolejne pociski głucho wbiły mu się w ciało, a wreszcie legł nieruchomo i krzyk się urwał.
Sytuacja była niedobra. Grupa Abasa miała panować nad pokładem dziobowym, ale w tej chwili dyktował tu warunki strzelec z mostka. Abas musiał go wyeliminować. Cisnął następny granat, który upadł i eksplodował tuż przed mostkiem: błysk mógł oślepić strzelca na sekundę lub dwie. Kiedy rozległ się huk, Abas już był na nogach i gnał ku dźwigowi, osłaniany ogniem przez Sapira. Dopadł do stóp drabinki i zaczął strzelać, zanim facet z mostka go dostrzegł. Potem pociski zadzwoniły o dźwigary wokół niego. Pokonanie każdego stopnia zdawało się trwać wieki. Jakaś oszalała cząstka jego duszy zaczęła liczyć stopnie: siedem, osiem, dziewięć, dziesięć…