Podali sobie dłonie. Hasan powtórzył:
– Równorzędni partnerzy.
– Teraz, jak sądzę – powiedział Mahmud – spróbują znowu tej zejściówki… to ich jedyna szansa.
– Będę ją osłaniał z nawigacyjnej – odrzekł Hasan.
Podnieśli się z podłogi; nagle wystrzelona z dziobu zbłąkana kula świsnęła przez pozbawione szyb okno i wbiła się w mózg Mahmuda. Skonał natychmiast. Przywódcą fedainów został Hasan.
Na brzuchu, z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami, by się jak najbardziej spłaszczyć, Dickstein posuwał się po dachu. Dach był pochyły i pozbawiony punktów zaczepienia, a do tego śliski od deszczu. Kiedy “Coparelli” kołysał się i skakał na fali, dach przechylał się do przodu, do tyłu i na boki. Dicksteinowi pozostawało tylko przywrzeć do blachy i starać się zmniejszyć poślizg.
Na skraju dachu od strony dziobu umieszczone było światło nawigacyjne. Kiedy dotrze do niego, będzie bezpieczny, przytrzyma się latarni. Posuwał się koszmarnie powoli. Był o ćwierć metra od światła, gdy odsunął go przechył statku na lewą burtę. Przechył był głęboki i zepchnął go na sam skraj dachu. Przez chwilę zawisł uczepiony jedną ręką i nogą nad pięciometrową przepaścią. Przechył pogłębił się jeszcze trochę, noga straciła resztkę oparcia i Dickstein usiłował wbić paznokcie prawej dłoni w malowany metal dachu.
Chwila wyczekiwania i lęku. “Coparelli” odchylił się z powrotem. Dickstein poddał się rozkołysaniu na fali, zsuwając się coraz szybciej ku światłu nawigacyjnemu.
Ale statek wspiął się, dach pochylił się do tyłu i Dickstein zjechał długim łukiem, mijając się ze światłem o metr. Jeszcze raz przywarł rękami i nogami do metalu, próbując wyhamować, jeszcze raz znalazł się na krawędzi i zawisł nad przepaścią. Tym razem prawą ręką i prawą nogą. Automat zsunął mu się z ramienia i spadł do szalupy.
Teraz statek położył się na lewą burtę i na dziób: Dickstein zjeżdżał coraz szybciej ku latarni. Tym razem dojechał. Uchwycił się jej oburącz. Latarnię od przedniego skraju dachu dzieliło jakieś ćwierć metra. Tuż poniżej było główne okno mostku z dawno wybitą szybą; z okna sterczały dwie lufy.
Dickstein trzymał się latarni, ale nie mógł wyhamować poślizgu. Jego ciało zjeżdżało szerokim łukiem ku krawędzi dachu. Zauważył, że z przodu – inaczej niż po bokach – biegnie wąska stalowa rynna, chroniąca przednią szybę przed deszczem. Kiedy przerzuciło go za krawędź dachu, puścił latarnię, dał się zepchnąć przechyłowi, czubkami palców chwycił rynienkę i wycelował nogami w dół i do środka na mostek. Przeleciał przez wybite okno i wylądował w środku. Ugiął kolana, żeby zamortyzować upadek i wyprostował się. Stracił automat, a nie miał czasu, by wydobyć pistolet lub nóż. Na mostku było dwóch Arabów; kiedy wylądował między nimi, obaj ostrzeliwali pokład z broni automatycznej. Gdy Dickstein się prostował, już się odwracali do niego z wyrazem zdumienia na twarzach.
Dickstein był o włos bliżej tego z lewej burty. Kopnął go z rozmachem, trafiając raczej przypadkowo w najwrażliwszy punkt łokcia, co na moment sparaliżowało tamtemu rękę, w której trzymał broń. Dickstein skoczył do drugiego. Automat fedaina zwrócił się w stronę napastnika o ułamek sekundy za późno. Dickstein zanurkował pod lufą i zadał Arabowi ręką najbardziej morderczy dwutaktowy cios ze swego repertuaru – silnym uderzeniem otwartej dłoni w podbródek odrzucił do tyłu jego głowę, a potem zmiażdżył pozbawioną ochrony krtań kantem tej samej, usztywnionej teraz dłoni.
Zanim Arab zdążył upaść, Dickstein chwycił go za kurtkę i cisnął między siebie a tego drugiego. Tamten już unosił automat. Dickstein dźwignął martwe ciało i pchnął je przez mostek, kiedy automat wystrzelił. Zwłoki przyjęły w siebie pociski i zwaliły się na drugiego Araba, który stracił równowagę, wyleciał tyłem przez otwarte drzwi i spadł na pokład.
Trzeci był w nawigacyjnej i bronił zejściówki. W czasie tych trzech sekund, odkąd Dickstein znalazł się na mostku, tamten zdążył wstać i odwrócić głowę; Dickstein rozpoznał w nim Jasifa Hasana.
Dickstein przysiadł, wyrzucił nogę i kopnął wyłamane drzwi, leżące na podłodze miedzy nim a Hasanem. Drzwi ruszyły po pokładzie i uderzyły Hasana w stopy. Hasan stracił tylko równowagę, ale kiedy zamachał rękami, żeby ją odzyskać, Dickstein ruszył. Do tej chwili działał jak maszyna, reagując odruchowo na wszystko, co mu stało na drodze, pozwalając, aby system nerwowy sam planował kolejne posunięcia bez jego świadomości, zdając się w pełni na instynkt i wyszkolenie; teraz jednak to było coś więcej. Teraz, kiedy miał przed sobą tego, który zniszczył wszystko, co Dickstein ukochał, ogarnęła go ślepa nienawiść i szaleńcza furia. To dodało mu szybkości i sił.
Chwycił uzbrojoną rękę Hasana za ramię i nadgarstek, a potem ostrym szarpnięciem w dół złamał ją na swoim kolanie. Hasan wrzasnął i broń wypadła muz bezwładnej dłoni. Odchyliwszy się lekko, Dickstein wyprowadził następnie cios łokciem, który trafił Hasana pod uchem. Hasan okręcił się padając. Dickstein złapał go od tyłu za włosy i pociągnął; kiedy Hasan zawisł bezwładnie, Dickstein uniósł wysoko stopę i kopnął. Obcasem rąbnął Hasana w kark i jednocześnie szarpnął go za głowę. Rozległ się trzask, mięśnie Hasana zwiotczały, a niczym nic podtrzymywana głowa bezwładnie opadła. Dickstein rozluźnił chwyt i zwłoki osunęły się na podłogę. Wlepił wzrok w nieruchome ciało. W uszach szumiało mu z uniesienia.
Potem zobaczył Kocha. Mechanik przywiązany był do krzesła, siedział bezwładnie, blady jak śmierć, ale przytomny. Ubranie miał zakrwawione. Dickstein wyjął nóż i rozciął więzy. Wtedy zobaczył jego dłonie.
– Boże – powiedział.
– Przeżyję to – wymamrotał Koch. Nie wstawał z krzesła.
Dickstein podniósł automat Hasana i sprawdził magazynek. Był prawie pełny. Wyszedł na mostek i odnalazł przycisk syreny.
– Koch – zapytał – dasz radę wstać z tego krzesła?
Koch wstał, lecz się zachwiał. Dickstein podszedł, podparł go i przeprowadził na mostek.
– Widzisz ten guzik? Chcę, żebyś powoli policzył do dziesięciu, a potem go przycisnął.
Koch potrząsnął głową. Próbował odzyskać jasność myśli.
– Chyba dam radę.
– Zaczynaj. Już.
– Jeden – powiedział Koch. – Dwa.
Dickstein zszedł zejściówką na drugi pokład, ten, który osobiście oczyścił. Wciąż było tam pusto. Potem zszedł niżej i zatrzymał się w miejscu, gdzie schodnia prowadziła do mesy. Spodziewał się, że są tam wszyscy pozostali fedaini: stoją wzdłuż ścian, strzelają przez bulaje i drzwi. Może ktoś pilnuje zejściówki. Nie było sposobu, by zdobyć tak silny punkt obrony bez wielkiego ryzyka.
Zasuwaj, Koch!
Dickstein zamierzał kryć się w zejściówce przez sekundę lub dwie. W każdej chwili mógł tu zajrzeć któryś z Arabów. Jeśli Koch zemdlał, będzie musiał wracać na górę i…
Zahuczała syrena.
Dickstein skoczył. Zaczął strzelać, nim jego stopy dotknęły pokładu. Prawie u stóp drabinki stało dwóch mężczyzn. Tych zastrzelił w pierwszej kolejności. Ogień z zewnątrz był coraz głośniejszy. Dickstein szybko wykonał półobrót, przypadł na kolano, żeby utrudnić przeciwnikom celowanie, i pociągnął serią po stojących wzdłuż ścian fedainach. Nagle zawtórował mu drugi automat – to Isz wyszedł spod pokładu; zaraz potem w jednych drzwiach stanął Feinberg, a w drugich – ranny Dovrat. A potem, jak na komendę, wszyscy przerwali ogień i zapanowała przytłaczająca cisza. Wszyscy fedaini zginęli.
Dickstein, nie wstając z kolana, ze znużeniem opuścił głowę. Po chwili podniósł się i popatrzył na swoich ludzi.