Z mostku dochodziły podniesiono głosy. Wystawiwszy głowę z zejściówki, Dickstein zobaczył trzech mężczyzn – kapitana, pierwszego i drugiego oficera, jak się domyślił. Pierwszy wrzeszczał do rury komunikacyjnej. Dobywał się z niej osobliwy hałas. Kiedy Dickstein wymierzył broń, kapitan pociągnął dźwignię i na całym statku rozległ się alarm. Dickstein nacisnął spust. Donośny grzechot automatu został częściowo zagłuszony przez jęk syreny alarmu pożarowego. Trzej mężczyźni zginęli na miejscu.
Dickstein zbiegł na dół. Alarm oznaczał chyba, że Suza przystąpiła do akcji. Teraz jedyne zadanie Dicksteina polegało na tym, żeby utrzymać się przy życiu, póki jej nie znajdzie.
Zejściówka prowadząca z mostka stykała się z pokładem u zbiegu dwóch schodni – poprzecznej, przez którą wszedł Dickstein, i drugiej, biegnącej wzdłuż nadbudówki. Na obie wyskakiwali z kabin poderwani alarmem ludzie. Żaden chyba nie miał broni: był to alarm pożarowy, nie wezwanie na stanowiska bojowe. Dickstein postanowił bluffować i strzelać dopiero wtedy, jeśli bluff się nie uda. Ruszył żwawo schodnią centralną, rozpychając stłoczonych ludzi i krzycząc po niemiecku: – Z drogi!
Patrzyli nań ze zdumieniem, nie wiedząc, kim jest, i co tu robi, widząc tylko, że zachowuje się jak dowódca i że gdzieś jest pożar. Ten i ów próbował go o coś zapytać. Zignorował ich. Skądś dobiegł chrapliwy rozkaz i bieganina stała się mniej chaotyczna. Dickstein dotarł do końca schodni i już miał zejść w dół, kiedy zjawił się oficer, który wydał jakiś rozkaz, wskazał Dicksteina palcem i krzycząc o coś zapytał.
Dickstein skoczył w dół. Na niższym pokładzie organizacja była lepsza. Ludzie biegali w jednym kierunku, ku rufie, a grupa trzech marynarzy pod nadzorem oficera wydobywała sprzęt przeciwpożarowy. I tam, w miejscu, gdzie poszerzona schodnia dawała dostęp do węży, Dickstein ujrzał coś, co na chwilę wytrąciło go z równowagi i przesłoniło mu oczy krwawą mgłą nienawiści.
Wsparta plecami o gródź, na pokładzie leżała Suza. Spodnie na jej wyciągniętych nogach były w strzępach. Przez dziury Dickstein dojrzał poparzoną, sczerniałą skórę. Poprzez wycie syreny usłyszał wrzask Rostowa:
– Co powiedziałaś Dicksteinowi?
Dickstein zeskoczył z drabinki na pokład. Jeden z marynarzy zastąpił mu drogę. Ciosem łokcia w twarz zwalił go na pokład i skoczył na Rostowa. Mimo furii pojął, że w tym zamkniętym pomieszczeniu nie może użyć automatu, kiedy Rostow jest tak blisko Suzy. Poza tym chciał go zabić gołymi rękami. Chwycił go za ramię i odwrócił do siebie. Rostow ujrzał jego twarz.
– To ty!?
Dickstein najpierw zgiął go w pół i pozbawił oddechu ciosem w splot słoneczny. Gdy głowa mu opadła, szybkim, mocnym wyrzutem kolana złamał mu szczękę. Na koniec, tym samym płynnym ruchem, wkładając w cios całą siłę, kopnięciem w szyję przetrącił mu kark i posłał go na gródź. Nim jeszcze Rostow runął na ziemię, Dickstein obrócił się na pięcie, przypadł na kolano, zerwał z ramienia automat i mając Suzę za plecami otworzył ogień do trzech marynarzy nadbiegających schodnią.
Potem znów się odwrócił i strażackim chwytem podniósł Suzę starając się nie dotykać poparzonej skóry. Miał teraz chwilę do namysłu. Najwyraźniej paliło się na rufie. Wszyscy biegli w tamtą stronę. Jeśli ruszy w stronę dziobu, będzie miał większe szanse przejść niepostrzeżenie.
Przebiegł całą długość schodni i wniósł Suzę po schodkach. Czuł napięcie jej ciała, a więc wciąż była przytomna. Wspiął się po drabince na pokład główny, znalazł drzwi i wyszedł. Panowało tu lekkie zamieszanie. Ktoś przebiegł obok Dicksteina w stronę rufy, ktoś inny w przeciwną. Ktoś był na dziobie. W dole – na rufie, jeden, zapewne kontuzjowany podczas pożaru, leżał na pokładzie, a dwóch pochylało się nad nim.
Dickstein popędził ku drabince, którą dostał się na pokład. Zarzucił automat na ramię, poprawił trochę Suzę na drugim i przelazł przez reling. Kiedy ruszając w dół rzucił okiem na pokład, zrozumiał, że go odkryto. Zobaczyć na pokładzie obcego i mimo ciekawości, kim jest, odłożyć pytanie na później, ponieważ w tej chwili trwa alarm pożarowy, to jedna sprawa, ale zupełnie co innego ujrzeć kogoś, kto z ciałem przerzuconym przez ramię schodzi ze statku.
Nie był nawet w połowie drabinki, kiedy zaczęli do niego strzelać. Tuż obok głowy Dicksteina o burtę brzęknęła kula. Podniósł wzrok i ujrzał trzech mężczyzn wychylonych za reling: dwaj mieli pistolety. Trzymając się drabinki lewą ręką, prawą chwycił automat, wymierzył w górę i strzelił. Posłał serię panu Bogu w okno, ale tamci się cofnęli.
A on stracił równowagę.
Kiedy dziób statku skoczył w górę, Dicksteina odrzuciło w lewo, upuścił automat do morza i chwycił się drabinki prawą ręką. Prawa stopa ześlizgnęła mu się ze stopnia i stwierdził ze zgrozą, że Suza zaczyna mu się zsuwać z prawego ramienia.
– Trzymaj się! – wrzasnął, nie mając już pewności, czy jest przytomna. Poczuł, że jej dłonie chwytają go za sweter, ale zsuwała się ciągle, ściągając go jeszcze bardziej w lewo ciężarem swego ciała. – Nie! – ryknął.
Zsunęła mu się z ramienia i runęła w morze. Obejrzał się, dostrzegł szalupę, skoczył i runął na dno łodzi.
Wrzeszczał jej imię w ciemność otaczającego morza, miotając się od burty do burty, z każdą sekundą tracąc nadzieję, że Suza się wynurzy. Potem przez wycie wiatru usłyszał krzyk. Odwrócił się w tę stronę i pomiędzy szalupą a burtą “Karolinki” dostrzegł tuż nad powierzchnią wody głowę Suzy. Nie mógł do niej dosięgnąć. Znowu krzyknęła.
Szalupa była uwiązana do statku linką, której większa część leżała zwinięta na dnie łodzi. Dickstein przeciął ją nożem, puszczając koniec uwiązany do drabinki statku i rzucając Suzie drugi.
Kiedy wyciągnęła rękę w stronę liny, fala się podniosła i z powrotem ją wchłonęła. Z pokładu “Karolinki” znów zaczęto strzelać. Dickstein zignorował ogień. Omiótł spojrzeniem morze. Statek i łódź kołysały się i podskakiwały w różnych kierunkach, szanse trafienia były stosunkowo nikłe.
Po kilku sekundach, które Dicksteinowi wydały się godzinami, Suza wynurzyła się ponownie. Rzucił linę. Tym razem zdołała ją pochwycić. Szybko pociągnął i stopniowo doholował ją na tyle, że mógł ryzykownie wychylony za burtę chwycić Suzę za nadgarstki. Teraz ją miał i nie wypuści jej już nigdy.
Wciągnął ją do łodzi. W górze zagdakał pistolet maszynowy. Dickstein wrzucił bieg i padł na Suzę osłaniając ją własnym ciałem. Szalupa oddalała się od “Karolinki”, nie sterowana, unoszona przez fale jak bezpańska deska surfingowa. Strzelanina umilkła. Dickstein obejrzał się. “Karolinka” zniknęła z oczu.
Delikatnie odwrócił Suzę na wznak, przerażony, że nie żyje. Oczy miała zamknięte. Ujął koło sterowe, spojrzał na kompas i wszedł na przybliżony kurs. Włączył radiostację i wezwał “Coparellego”. Czekając na odpowiedź, przeniósł Suzę bliżej siebie i utulił w ramionach. Nad wodą rozległ się stłumiony huk, jak daleki wybuch: mina magnetyczna.
Odezwał się “Coparelli”. Dickstein powiedział:
– “Karolinka” płonie. Zawróćcie i weźcie mnie na pokład. Pełna gotowość w izbie chorych… dziewczyna ciężko poparzona. – Poczekał na potwierdzenie odbioru, potem wyłączył radiostację i wpił się oczyma w zmartwiałą twarz Suzy. – Nie umieraj – powiedział. – Błagam, nie umieraj.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Otworzyła usta, próbując coś powiedzieć. Pochylił się.
– Czy to naprawdę ty? – spytała.
– To ja – odrzekł.
Kąciki jej warg uniosły się w słabym uśmiechu.
– Przeżyję.
Rozległ się huk potężnej eksplozji. Ogień dotarł do zbiorników paliwa “Karolinki”. Na kilka chwil ściana płomieni rozświetliła niebo, powietrze rozdarł przeciągły ryk i przestało padać. Ryk umilkł, światło zgasło i nie było już “Karolinki”.