Wszystko przez tego cholernego chłopaka…
Rozwścieczony Pallis płynnymi ruchami podciągnął się przez listowie na górną część drzewa. Obłok dymu i pary wisiał kilka metrów nad jego głową, docierając wąskimi smużkami aż do konarów. Wilgotny opał został zużyty co najwyżej w połowie mis paleniskowych.
Govera, jego asystenta, nie było nigdzie widać.
Owinąwszy palcami nóg listowie, Pallis całkowicie się wyprostował. Według standardów Mgławicy był w dość podeszłym wieku, gdyż przeżył pięćdziesiąt tysięcy szycht, ale brzuch miał nadal płaski i twardy jak pień jednego z drzew ukochanej floty i wielu mężczyzn zlękłoby się na widok gęstej siateczki blizn, pokrywających jego twarz, ramiona oraz ręce i czerwieniejących w chwilach gniewu.
To była jedna z takich chwil.
— Gover! Na kości, co ty wyrabiasz?! — Nad jedną z mis paleniskowych obok krawędzi drzewa pojawiła się szczupła twarz. Gover pośpiesznie zsunął się po platformie z listowia. Na wąskich plecach podskakiwał plecak. Pallis stał z założonymi rękoma i napinał bicepsy.
— Gover — powiedział łagodnie — pytam cię jeszcze raz: co ty, u licha, wyrabiasz?
— Skończyłem — wymamrotał. Gover otarł wierzchem dłoni nos, lekko rozchylając nozdrza. Po chwili cofnął świecącą rękę.
— Skończysz, kiedy ja ci to zakomunikuję. Nie wcześniej. — Pallis pochylił się nad młodzieńcem. Gover próbował uniknąć wzroku pilota. Nic nie odpowiedział. — Posłuchaj — dorzucił Pallis, wbijając palec w torbę młodzieńca. — Wciąż nosisz połowę swojego przydziału drewna na opał. Paleniska wygasają. Spójrz, w jakim stanie jest zasłona dymna.
Więcej dziur niż w twoim cholernym podkoszulku. Przez ciebie moje drzewo nie wie, w jakim kierunku się poruszać. Czujesz, jak drży? Posłuchaj, Gover. O ciebie nie dbam wcale, ale zależy mi na moim drzewie. Jeśli jeszcze raz mu zaszkodzisz, to wyrzucę cię przez krawędź.
Przy odrobinie szczęścia zostaniesz zjedzony przez Kościejów na kolację, a ja sam sprowadzę drzewo z powrotem na Tratwę. Zrozumiałeś? — Gover wisiał przed nim apatycznie, skubiąc rąbek wystrzępionego podkoszulka. Pallis przedłużał napięcie, w końcu syknął: — A teraz jazda stąd!
Gover w popłochu rzucił się do najbliższego kotła i zaczął wyciągać z plecaka szczapy drewna. Niebawem świeże kłęby dymu zasiliły uszczuploną chmurę i drżenie drzewa ustało.
Pallis dusił się ze złości, obserwując niezdarne ruchy chłopca. Fakt, miał już wielu kiepskich pomocników, ale dawniej większość z nich pragnęła się uczyć.
Przynajmniej próbowała. I stopniowo, w miarę upływu ciężkich szycht, z tych młodych ludzi wyrastali odpowiedzialni mężczyźni i kobiety, zahartowani psychicznie i fizycznie.
Nie dotyczyło to nowej generacji.
Pallis odbywał z Goverem trzeci lot, ale ten chłopak tak samo zawadzał i ociągał się z robotą, jak wtedy, gdy po raz pierwszy przydzielono go do drzew. Pallis najchętniej przekazałby gówniarza z powrotem do sekcji naukowej.
Z niepokojem zerkał na czerwone niebo. Spadające gwiazdy wyglądały jak rząd czubków szpilek, kurczących się w miarę oddalania. Otchłanie Mgławicy przypominały ciemnopurpurową kloakę. Pallis zastanawiał się, czy jego konsekwentna pogarda dla współczesnej młodzieży nie jest tylko objawem starzenia? A może ludzie naprawdę się zmienili?
No cóż, nie ulegało wątpliwości, że otaczający go świat bardzo się zmienił.
Pogodne, błękitne niebo i powiewy rześkiego wiatru stały się teraz jedynie wspomnieniem; powietrze zmieniło się w mulisty dym, który zdawał się oddziaływać negatywnie również na oddychających nim ludzi. Jeszcze jedna kwestia całkowicie pewna. Drzewo Pallisa źle reagowało na posępne otoczenie.
Mężczyzna westchnął. Usiłował otrząsnąć się z ponurych myśli. Przecież gwiazdy nadal spadały bez względu na to, jaki kolor przybierało niebo. Życie szło naprzód, a on musiał wykonywać swoją robotę.
Delikatne wibracje, które wyczuwał bosymi stopami, sugerowały, że drzewo jest teraz prawie stabilne i krąży na skraju studni grawitacyjnej jądra gwiazdy. Gover cicho poruszał się między misami paleniskowymi. Do diabła, ten chłopak potrafił pracować, gdy się go zmusiło, i ten fakt drażnił Pallisa najbardziej.
— W porządku, Gover. Chcę, żebyś utrzymywał tę warstwę, gdy ja opuszczę drzewo.
Pas ma niewielką powierzchnię, zorientuję się, jeśli pokpisz sprawę.
Zrozumiałeś?
Gover skinął głową, nie patrząc na pilota.
Pallis zsunął się z listowia. Myślami był już przy trudnych negocjacjach, na które podążał.
Szychta Reesa dobiegła końca. Znużony wygramolił się z odlewni. Chłodne powietrze osuszało mu pot na czole. Czepiając się lin i dachów, dotarł do swojej kabiny.
Na miejscu uważnie obejrzał dłonie i ramiona. Kiedy jeden ze starszych robotników upuścił żelazną szuflę, Rees ledwie zdążył odskoczyć od gradu stopionych bryłek metalu. Część bryłek wbiła się jednak w ciało i wypaliła małe rany, które…
Nad Pasem pojawił się cień. Rees poczuł na plecach powiew wiatru. Spojrzał w górę i owionął go przenikliwy chłód.
Na tle karmazynowego nieba drzewo wyglądało wspaniale. Tuzin promieniście rosnących konarów wraz z liściastą otoczką obracał się z majestatycznym spokojem. Pień przypominał wielką, drewnianą czaszkę, która omiata spojrzeniem powietrzny ocean.
To szansa na ucieczkę z Pasa.
Drzewa dostawcze były jedynym znanym środkiem komunikacji między Pasem a Tratwą, dlatego po implozji w odlewni Rees postanowił, iż zabierze się następnym drzewem w podróż na Tratwę. Zaczął gromadzić zapasy żywności: pakował suszone mięso, napełnił bukłaki wodą.
Podczas szycht przeznaczonych na sen często nie mógł zasnąć i gdy rozmyślał o prowizorycznych przygotowaniach, na jego czole pojawiała się cienka warstwa potu.
Zastanawiał się, czy starczy mu odwagi na podjęcie decydującego kroku.
Teraz nadeszła ta chwila. Gapiąc się na wspaniałe drzewo, Rees usiłował poznać swoje emocje. Wiedział, że nie należy do bohaterów i trochę się obawiał, że strach sparaliżuje go niczym sieć. Nie czuł jednak lęku. Ustąpił nawet dokuczliwy ból rąk. Rees odczuwał tylko podniecenie. Przyszłość ograniczała się do pustego nieba, które z pewnością mogło pomieścić nadzieje młodzieńca.
Szybko wziął zawiniątko zjedzeniem, a następnie wspiął się na zewnętrzną ścianę pomieszczenia.
Z pnia drzewa zwisał sznur, który ciągnął się pięćdziesiąt metrów w kierunku Pasa, i ocierał się o orbitujące kabiny. Opuścił się na nim mężczyzna w błyszczącym kombinezonie.
Był pokiereszowany, stary i muskularny, trochę podobny do pilotowanego przez siebie drzewa. Sprawiał wrażenie pewnego siebie. Zignorował wpatrzonego weń Reesa i nie ociągając się, wskoczył do jakiejś kabiny, żeby ruszyć w drogę po Pasie.
Rees przytrzymał się jedną ręką swego pomieszczenia. Rotacja Pasa systematycznie unosiła kabinę w kierunku zwisającego sznura. Uczepił się liny, kiedy od drzewa dzielił go zaledwie metr. Bez wahania opuścił Pas.
Jak zawsze pod koniec zmiany w barze „U Kwatermistrza” było bardzo tłoczno.
Pallis czekał na zewnątrz, obserwując, jak rury i pudełkowate kabiny Pasa kręcą się wokół jądra gwiazdy. Po dłuższej chwili pojawiła się Sheen, niosąca dwie okrągłe czarki z alkoholem.
Wycofali się do względnie cichego zakątka przy instalacji rurowej i w milczeniu wznieśli naczynia. Na moment spojrzeli sobie w oczy. Nieco zdezorientowany Pallis odwrócił wzrok. Ten unik wprawił go w zakłopotanie.