Выбрать главу

A niech to kości. Przeszłość minęła.

Sączył trunek, usiłując nie wykrzywiać twarzy.

— Ten alkohol robi się coraz lepszy — stwierdził.

— Przykro mi, że nie możemy zrobić nic lepszego. — Kobieta lekko uniosła brwi. — Bez wątpienia masz bardziej wyrafinowany gust…

— Do diabła, Sheen, nie pojedynkujmy się. — Z gardła Pallisa wydobyło się westchnienie. — Tak, na Tratwie jest maszyna do produkcji alkoholu. Tak, to, co wytwarza, smakuje o wiele lepiej niż te przerobione szczyny i wszyscy o tym wiedzą. Ale ten napitek naprawdę trochę się poprawił. Już dobrze? Czy teraz możemy przystąpić do interesów?

Obojętnie wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk alkoholu. Pallis patrzył na jej włosy, błyszczące w rozproszonym świetle, i kolejny raz ogarnęło go pożądanie. Do diabła, musi z tego wyrosnąć. Minęło chyba pięć tysięcy szycht od czasu, gdy spali razem, splótłszy ciała w hamaku, a Pas cichutko toczył się wokół swej gwiazdy…

To był przelotny romansik: ot, dwoje zmęczonych ludzi decydujących się na jednorazowy seks. Teraz tamta zażyłość tylko utrudniała Pallisowi normalne wykonywanie obowiązków służbowych. Podejrzewał zresztą, że to górnicy pchnęli Sheen w jego ramiona, wiedząc, jakie robi na nim wrażenie, i mając nadzieję, iż wzmocni ich pozycję podczas negocjacji. Nie przebierali w środkach i gra z upływem czasu robiła się coraz bardziej brutalna.

Usiłował skoncentrować się na słowach kobiety.

— Dlatego nasza produkcja spada. Nie jesteśmy w stanie wywiązać się z umowy.

Gord twierdzi, że odlewnia zostanie oddana do użytku dopiero za pięćdziesiąt szycht.

I tak się przedstawia sprawa… — Sheen umilkła i rzuciła Pallisowi wyzywające spojrzenie.

Mężczyzna odwrócił wzrok i niechętnie rozejrzał się po Pasie. W szeregu kabin odlewnia przypominała wypaloną, rozpadającą się ranę. Przez chwilę wyobraził sobie, co się działo w czasie katastrofy: ściany ulegały wybrzuszeniu, z szufli wylewało się roztopione żelazo… Zadrżał.

— Przykro mi, Sheen — powiedział z wolna. — Naprawdę mi przykro, ale…

— Ale nie zostawisz nam pełnej zapłaty — przerwała mu zgryźliwie.

— Do jasnej cholery, to nie ja ustalam reguły. Mam na górze drzewo wypełnione towarami. Jestem gotów dać wam równowartość żelaza, które dostarczycie, według uzgodnionej stawki.

— Pallis, nienawidzę żebrać — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Nie masz pojęcia, jak bardzo tego nienawidzę. Ale potrzebujemy towaru. — Sheen nie spuszczała wzroku z czarki. — Nasz system kanalizacyjny zupełnie się rozpada, mamy chorych i umierających.

— Daj spokój, Sheen — powiedział ostrzej, niż zamierzał. Wysączył alkohol.

— Potrzebujesz naszego metalu, człowieku z Tratwy. Nie zapominaj o tym. — Kobieta uniosła głowę i obserwowała go.

— Sheen, przecież wiesz, że dysponujemy innym źródłem. — Pallis wziął głęboki oddech. — Pierwsza Załoga odkryła dwa gwiezdne jądra na orbitach wokół Rdzenia…

— Pamiętasz, że druga kopalnia już nie działa, prawda, Pallis? — Kobieta cicho się zaśmiała. — Jeszcze nie wiemy dokładnie, co się z nią stało, ale udało nam się uzyskać przynajmniej informację, dlatego nie próbuj się bawić w żadne gierki.

— Sheen, ta rozmowa jest bez sensu. — Pallis miał wrażenie, że wstyd rozsadza go od środka jak bańka. Czuł, jak jego twarz czerwienieje, a blizny tworzą fioletową siateczkę.

Wiedzieli. Przynajmniej udało się nam ewakuować jedyną pomocniczą kopalnię Mgławicy, zanim gwiazda spadła zbyt blisko. Przynajmniej pod tym względem zachowaliśmy się honorowo, chociaż nie starczyło nam honoru, by uniknąć kłamstw, które miały na celu utrzymanie przewagi nad ludźmi. — Ja po prostu wykonuję swoją robotę i nie mam wpływu na całą sprawę. Daję ci jedną szychtę, abyś zdecydowała, czy przyjmiesz moje warunki. Potem opuszczę Pas, bez względu na to, co postanowisz, i jeszcze jedno, Sheen, my możemy z łatwością wykorzystać żelazny złom, ale wasze jedzenie i picie nie da się spożyć ponownie.

— Mam nadzieję, człowieku z Tratwy, że twoje kości zostaną wyssane. — Sheen przyglądała mu się beznamiętnie.

Pallisowi opadły ręce. Odwrócił się i powoli ruszył do najbliższego miejsca, z którego mógł skoczyć na linę drzewa.

Górnicy wspinali się jeden po drugim na drzewo. Każdy dźwigał na plecach żelazne płyty. Pod czujnym okiem pilota płyty były umocowywane w dużych odstępach do obręczy drzewa. Następnie górnicy zeszli na Pas obładowani beczułkami z żywnością i świeżą wodą.

Ukryty w listowiu Rees nie rozumiał, dlaczego tak wiele beczułek pozostawiono wewnątrz drzewa. Siedział na długiej ponad pół metra gałęzi i zasłaniał się liśćmi, uważając, by nie rozciąć sobie dłoni ostrym jak nóż występem pędu. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło od chwili, gdy się tam wgramolił, ale rozładunek drzewa na pewno trwał kilkanaście szycht.

Rees walczył z sennością. Wiedział, że nikt nie zauważy jego nieobecności w pracy przynajmniej przez kilka szycht. Pomyślał z lekkim smutkiem, że minie jeszcze więcej czasu, nim ktoś zacznie go szukać.

Teraz miał już za sobą świat Pasa. Jeśli czekały go niebezpieczeństwa, przynajmniej były one innego rodzaju niż dotychczasowe. Jak dotąd dokuczał mu tylko głód i pragnienie.

Katastrofa wydarzyła się wkrótce po znalezieniu kryjówki w listowiu. Jeden z robotników Pasa potknął się o jego zawiniątko z żywnością, i myśląc, że należy ono do znienawidzonej załogi Tratwy, podzielił się prowiantem z pozostałymi górnikami.

Rees miał szczęście. Nie został przez nich odkryty. Teraz jednak nie posiadał zapasów i nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o burczeniu w brzuchu. Wreszcie rozładunek został zakończony i gdy pilot uruchamiał drzewo, Rees zapomniał o głodzie.

Pallis zwinął sznur i zawiesił go na haku wbitym w pień. Wizyta dobiegła końca.

Sheen przestała się odzywać i przez kilka szycht znosił ponure milczenie.

Pokręcił głową i poczuł ulgę na myśl o powrotnym locie.

— Dobra, Gover, ruszaj w drogę! Kiedy skończę zwijać tę linę, ty masz już skierować miski na spód drzewa, napełnić je i rozpalić w nich ogień. A może wolisz poczekać na następne drzewo?

Gover zabrał się do pracy całkiem żwawo. Wkrótce pod drzewem pojawiła się chmura dymu, która zasłoniła Pas i jego gwiazdę.

Pallis znajdował się obok pnia. Ręce i stopy pilota wyczuwały biel podkorowej warstwy drzewa. Miał wrażenie, że przenika potężne roślinne myśli i reakcje na zalegającą w dole ciemność. Pień wyraźnie szumiał, konary młóciły powietrze, listowie trzęsło się i szeleściło, a małe skoczki miotały się, zdezorientowane nagłą zmianą prędkości powietrza.

Potem nastąpiło budzące radość szarpnięcie i wielka obrotowa platforma uniosła się nad gwiazdą. Pas i jego człowiecza niedola skurczyły się do rozmiarów pyłku, który powoli spadał w kierunku Mgławicy. Pallis uczepił się latającego drzewa rękami i nogami i było mu dobrze jak nigdzie indziej.

Jego zadowolenie trwało mniej więcej półtorej zmiany. Przeszukiwał drewnianą platformę, a zarazem melancholijnie spoglądał na gwiazdy, sunące przez powietrze. Wyczuł zakłócenia lotu. Och, nie były dość poważne, żeby wytrącić Govera z częstych drzemek, ale doświadczonemu Pallisowi wydały się zapowiedzią niebezpieczeństwa. Przycisnął ucho do wysokiej na kilka metrów ściany drzewa, pień warkotał wewnątrz komory próżniowej, usiłując ujednostajnić rotację drzewa.

Wyglądało na to, że ładunek został nierównomiernie rozłożony. To było jednak niemożliwe… Przecież Pallis osobiście nadzorował rozmieszczenie towaru, który musiał jednakowo obciążać wnętrze drzewa. Gdyby fachowiec przeoczył dużą nierównowagę, równie dobrze mógłby zapomnieć, jak się oddycha.