Wobec tego, co się dzieje?
Zniecierpliwiony Pallis burknął coś do siebie. Oderwał się od pnia i powędrował na krawędź drzewa. Zaczął oglądać umocowane pakunki, metodycznie sprawdzając każdą płytę i beczułkę, jednocześnie przypominał sobie załadunek drzewa.
Gwałtownie przystanął. Jedna z beczułek z prowiantem była uszkodzona, jej plastykowa obudowa pękła w dwóch miejscach, a w środku brakowało połowy zawartości.
Pallis szybko sprawdził stojący obok pojemnik z wodą. On również został rozbity i opróżniony. Pilot poczuł swój gorący oddech.
— Gover! Gover, chodź tutaj! — Chłopak zbliżył się powoli, na jego szczupłej twarzy malował się grymas strachu. Pallis stał nieruchomo, czekając, aż Gover znajdzie się w jego zasięgu. Uderzył pomocnika prawą ręką i chwycił za ramię. Chłopak wił się i sapał, ale nie był w stanie wydostać się z potężnego uścisku. Przełożony pokazał uszkodzone pojemniki. — Co ty na to?
— Pilocie, ja tego nie zrobiłem. — Gover był w szoku. — Nie byłbym taki głupi…
auu! — Pallis wepchnął głębiej kciuk w przegub Govera, żeby sprawić więcej bólu.
— Myślisz, że chowałem to żarcie przed górnikami po to, abyś ty mógł sobie napchać swoją bezużyteczną gębę? Ty mały kościany palancie, teraz dam ci szkołę. Kiedy wrócę na Tratwę, będę rozpowiadał wszystkim, jakim jesteś łgarzem, złodziejem, gnój… — Nagle umilkł, gniew gdzieś się ulotnił. Ilość prowiantu zabrana z pojemników z pewnością nie mogła doprowadzić do utraty przez drzewo równowagi. A co do Govera, hm, w przeszłości nieraz przyłapywano go na kradzieżach, kłamstwach i jeszcze gorszych występkach, ale teraz miał rację: tylko skończony głupiec poważyłby się na coś podobnego. Pallis niechętnie puścił ramię chłopca. Gover rozcierał nadgarstek, z wyrzutem spoglądając na szefa.
Pallis drapał się w brodę. — Hm, skoro nie wziąłeś tych rzeczy, Gover, kto to zrobił? Jak myślisz?
Niech to kości, chyba mieli pasażera na gapę!
Pallis szybko kucnął i zaczął chodzić na czworakach po drewnianym konarze.
Zamknął oczy i starał się wyczuć, gdzie jest źródło leciutkiego drżenia. Jeśli brak równowagi nie występował na krawędzi, to gdzie należało go szukać?
Gwałtownie wyprostował się i niemal pędem pokonał ćwierć drogi wokół krawędzi, chwytając się listowia długimi palcami nóg. Zatrzymał się na kilka sekund i kolejny raz oplótł gałąź ramionami. Następnie, nieco wolniej, skierował się ku środkowej części drzewa i zatrzymał w połowie drogi do pnia.
W listowiu znalazł małe gniazdo. Przez skupisko liści Pallis dostrzegł strzępki wypłowiałej odzieży, pukiel rozczochranych, czarnych włosów i zwisającą, bezwładną rękę.
Doszedł do wniosku, że jest to ręka chłopca lub młodego mężczyzny, chociaż pokrywały ją liczne zgrubienia i niewielkie rany.
Pallis wyprostował się.
— No cóż, uczniu, oto przyczyna niewyważenia ładunku. Miłej szychty, szanowny panie! Czy chciałby pan teraz skonsumować śniadanko? — Gniazdo eksplodowało. Z plątaniny konarów wyleciał rój skoczków, a po chwili przed Pallisem stanął chłopiec z zaspanymi oczami i wykrzywioną ze strachu twarzą.
— Na kości, toż to szczur z kopalni. — Gover przysunął się do Pallisa.
Pallis spoglądał to na jednego, to na drugiego chłopca. Wydawało się, że są w tym samym wieku, ale Gover był dobrze odżywiony i kiepsko umięśniony, podczas gdy żebra przybysza sterczały jak u modela na lekcji anatomii, zniszczone ręce świadczyły o wykonywaniu ciężkiej pracy, a muskułów mógł mu pozazdrościć niejeden mężczyzna.
Pasażer na gapę miał sińce pod oczami. Pallis przypomniał sobie o niedawnej implozji w odlewni i zastanawiał się, jakie okropności widział ten młody górnik. Teraz jednak chłopiec buntowniczo wypiął pierś i zacisnął pięści.
— Co robimy, pilocie? Zrzucamy go Kościejom? — Gover założył ręce i szyderczo się uśmiechnął.
— Gover, czasami budzisz we mnie obrzydzenie — warknął Pallis.
— Ale… — Pomocnik zdziwił się.
— Wyczyściłeś misy paleniskowe? Nie? No, to jazda do roboty! — Rzuciwszy rozżalone i gniewne spojrzenie na przybysza, Gover zaczął niezdarnie sunąć po drzewie.
Górnik z ulgą obserwował jego odejście, a następnie odwrócił się do Pallisa. Pilot nie odczuwał już rozdrażnienia. Uniósł ręce. — Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy… i nie bój się tego obiboka.
Powiedz mi, jak się nazywasz.
Chłopiec poruszył ustami, ale nie wydobył żadnego dźwięku. Oblizał spieczone wargi i zdołał wymówić:
— Rees.
— Dobrze. Ja nazywam się Pallis. Jestem pilotem drzewa. Wiesz, co to znaczy?
— T-tak.
— Na kości, jesteś wyczerpany. Nic dziwnego, że ukradłeś tę wodę. Zrobiłeś to, prawda? Jedzenie też wziąłeś?
— Przepraszam. Za wszystko panu zapłacę… — powiedział chłopiec po chwili wahania.
— Kiedy? Po powrocie na Pas?
— Nie, ja nie wracam. — Chłopiec potrząsnął głową, jego oczy zalśniły.
— Posłuchaj no. — Pallis zacisnął pięści i położył je na biodrach. — Będziesz musiał wrócić. Pozwolą ci zatrzymać się na Tratwie do momentu wysłania następnego drzewa dostawczego, a potem zostaniesz wyekspediowany z powrotem. Będziesz musiał popracować, żeby opłacić podróż. W porządku? — Rees jeszcze raz potrząsnął głową. Na jego twarzy malowała się determinacja. Pallis uważnie obserwował młodego górnika. Był niemile zaskoczony współczuciem, które go ogarnęło. — Nadal jesteś głodny? Na pewno chce ci się pić. Chodź. Zapasy żywności dla mnie i dla Govera znajdują się wewnątrz pnia.
Ruszył wraz z chłopcem po powierzchni drzewa. Od czasu do czasu dyskretnie zerkał na Reesa, który prawie szedł po ulistnionej platformie, szukając stopami dobrego punktu zaczepienia, by w ten sposób móc „stanąć” na drzewie. Kontrast z niezdarnym gramoleniem się Govera był uderzający. Pallisowi przyszło do głowy, że z tego chłopaka mógłby wyrosnąć świetny leśnik…
Pokonawszy kilkanaście metrów, wypłoszyli stado skoczków. Małe stworzenia zawirowały tuż przed nosem Reesa. Ze strachu cofnął się krok. Pallis wybuchnął śmiechem.
— To są nasiona, z których wyrasta drzewo…
— Domyśliłem się. — Rees kiwnął głową.
— Naprawdę? — zagadnął Pallis, unosząc brwi.
— Tak. Od razu widać, że mają taki sam kształt, różnica dotyczy wyłącznie skali.
Zdumiony Pallis w milczeniu słuchał poważnego głosu młodzieńca. Kiedy dotarli do obudowy, Rees stanął przed wysokim cylindrem i pogładził chropowate drewno. Nie zauważył uśmiechu Pallisa.
— Przyłóż ucho do drzewa. No, śmiało. — Rees usłuchał pilota. Jego zaciekawienie przerodziło się w niemal komiczny zachwyt.
— To pień, który obraca się w powłoce. Widzisz, drzewo żyje aż do samego rdzenia. — Rees wytrzeszczył oczy. Tym razem Pallis nie starał się ukryć uśmiechu. — Ale ty chyba długo nie pociągniesz, jeśli zaraz się nie posilisz. Masz…
Pallis pozwolił chłopcu drzemać przez ćwierć szychty, potem zagonił go do pracy.
Niebawem Rees schylał się nad misą paleniskową i drewnianymi łopatkami zeskrobywał z żelaznej powierzchni popiół i sadzę. Pracował szybko i starannie, nie wymagał ciągłego nadzoru. Jeszcze raz Gover wypadł niekorzystnie na tle przybysza i chyba domyślał się tego, gdyż wciąż rzucał Reesowi wrogie spojrzenia.