— Czego? — Mith przyjrzał się swoim dłoniom.
— Że cierpimy na niedobór białka i witamin. Dotyczy to zwłaszcza dzieci. Choroby kości i skóry oraz zaburzenia rozwoju na które cierpią, występowały w czasach tak archaicznych, że nie wspominają o nich nawet wydruki medyczne Statku. — Hollerbach pomyślał o swoim, liczącym zaledwie cztery tysiące szycht, wnuku. Kiedy dotykał jego szczupłych nóżek, czuł zniekształcone kości. — Hm, naszym zdaniem, dystrybutory żywności nie są uszkodzone.
— Skąd ta pewność? — prychnął Mith.
— Oczywiście, nie jestem pewien — przyznał Hollerbach z irytacją w głosie.
Przetarł oczy. — Posłuchaj, Mith, ja tylko stawiam hipotezy. Możesz je przyjąć albo zaczekać na testy.
— W porządku, w porządku. Mów dalej. — Mith oparł się o krzesło i uniósł dłonie.
— Doskonale. Jeśli chodzi o wyposażenie Tratwy, najwięcej wiemy, z konieczności, o dystrybutorach żywności. Właśnie poddajemy te bestie gruntownemu przeglądowi, ale nie sądzę, abyśmy wykryli jakąś usterkę.
— W takim razie, gdzie tkwi problem?
— Czy to nie oczywiste, Mith? — Hollerbach podniósł się z krzesła, gdyż poczuł znajome kłucie w prawym biodrze. Podszedł do otwartych drzwi i wyjrzał na zewnątrz. — W latach mojego dzieciństwa niebo było błękitne jak oczy niemowlęcia. Teraz mamy dzieci, a nawet dorosłych, którzy nie wiedzą, jak wygląda błękit. Przeklęta Mgławica uległa zakwaszeniu. Dystrybutory czerpią energię ze związków organicznych w atmosferze Mgławicy i, naturalnie, przenoszonych drogą powietrzną roślin i zwierząt. Mith, mamy do czynienia z cyklem przerobu odpadów. Maszyny nie zdziałają cudów. Nie wytworzą przyzwoitej żywności ze śmieci. I na tym polega problem.
— Co możemy zrobić? — zapytał wreszcie po długim milczeniu.
— Nie mam pojęcia — odparł nieco szorstkim tonem Hollerbach. — Ty jesteś kapitanem.
— Do diabła, skończ z tymi protekcjonalnymi uwagami. Co mam powiedzieć załodze?
— Mith ociężale wstał z krzesła i zbliżył się do Hollerbacha. Sędziwy naukowiec poczuł na karku jego gorący oddech. Kapitan naciskał na starca wielkim brzuchem.
— Powiedz im, żeby nie tracili nadziei — Hollerbach poczuł ogromne zmęczenie.
Wyciągnął rękę w stronę drzwi i pożałował, że jego krzesło stoi daleko od wyjścia. — Powiedz, że robimy wszystko, co się da. Albo nic im nie mów. Zrób, co uznasz za stosowne.
Mith zastanawiał się przez chwilę.
— Oczywiście, nie masz jeszcze wszystkich wyników — stwierdził z nadzieją w głosie. — Jeszcze nie zakończyliście przeglądu maszyn, prawda?
— Jeszcze nie. — Hollerbach potrząsnął głową i przymknął oczy.
— Może jednak to maszyny są zepsute. — Mith klepnął uczonego dłonią wielką jak żelazna płyta. — W porządku, Hollerbach. Dzięki. Bądź ze mną w stałym kontakcie.
— Naturalnie. — Hollerbach zesztywniał.
Mith szedł dużymi krokami po pokładzie. Nie należał do szczególnie bystrych osób, ale był porządnym facetem, może nie tak porządnym jak jego ojciec, ale z pewnością przyzwoitszym od tych, którzy domagali się zmiany kapitana.
Kto wie, czy wobec ciężkiego położenia Tratwy nie przydałby jej się jakiś wesołek, który podtrzymywałby ludzi na duchu, pomimo iż powietrze zamienia się wirujący gaz…
Hollerbach roześmiał się na tę myśl. Przestań, Hollerbach, naprawdę robi się z ciebie stary palant.
Poczuł, że coś go piecze w łysinę, i spojrzał do góry. To gwiazda emitowała gorące promienie. Poruszała się po orbicie, która wciąż zbliżała ją do drogi Tratwy. A zatem znajdowała się już tak blisko, że mogła przypiec skórę? Hollerbach nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek pozwolono na tak niebezpiecznie bliskie położenie gwiazdy.
Tratwa już dawno powinna zostać przemieszczona. Doszedł do wniosku, że musi szybko skontaktować się z nawigatorem Cipse’em i jego chłopakami.
Przemknął cień. Naukowiec spostrzegł, że daleko nad Tratwą wiruje drzewo. To Pallis wracał z Pasa. Jeszcze jeden porządny facet, tak niewielu ich pozostało.
Przetarł obolałe oczy i zaczął obserwować płyty pokładowe, na których stał.
Rozmyślał, ile istnień ludzkich pochłonęło utrzymywanie metalowej wysepki w powietrzu przez tak długi okres. Czy teraz ludzkość wyginie z powodu zatrutego powietrza?
Może lepiej byłoby nie usuwać Tratwy poza zasięg gwiazdy. Może powinna wylecieć w powietrze jako ostatni przebłysk ludzkiej chwały…
— Czy można, proszę pana? — Przed uczonym stanął Grye, jeden z jego asystentów.
Pulchny człowieczek nerwowym ruchem wyciągnął w kierunku Hollerbacha pognieciony plik kartek. — Wykonaliśmy następną serię testów.
— No, nie stój tak, człowieku. — Znowu miał robotę. — Bezczynność nie przynosi pożytku. Wprowadź dane i powiedz mi, co z nich wynika. — Odwrócił się i pierwszy wszedł do gabinetu.
Tratwa robiła się coraz większa, aż w końcu przesłoniła pół Mgławicy, rzucając wielki cień na przestrzenie zapylonego powietrza. Gwiazda, szeroka na milę kula żółtego ognia, znajdowała się nad nią w znacznej odległości.
Pod dozorem Pallisa Rees i Gover rozpalili ogień w misach paleniskowych i zaczęli się piąć po drzewie. Potem machali dużymi, lekkimi kocami, żeby rozwiać kłęby dymu. Pallis krytycznie przyjrzał się dymnemu baldachimowi. Wciąż był niezadowolony, toteż warknął na chłopców. Jednak drzewo wznosiło się bardzo pewnie i w równomiernym tempie.
Powoli skierowało się ku Krawędzi Tratwy.
W trakcie pracy Rees wypytywał Pallisa o każdy widoczny element Tratwy. Z dołu wysepka przypominała chropowaty, szeroki na pół mili dysk. Metalowe płyty rozpraszały blask gwiazd, a z kilkudziesięciu otworów na pokładzie promieniowało światło. W miarę jak drzewo zbliżało się do miejsca przeznaczenia, Tratwa przybierała kształt elipsy o niejednolitej powierzchni. Na krawędziach najbliższych płyt Rees dostrzegł okopcone ślady po spawaniu.
Gdy powiódł wzrokiem po podobnej do sufitu powłoce, płyty zaczęły się zlewać w niewyraźną plamę, a dalej położony brzeg Tratwy tworzył poziomą linię horyzontu.
Wreszcie, przy akompaniamencie podmuchów wiatru, drzewo wzniosło się ponad Krawędź i Rees zobaczył, że otwiera się przed nimi górny poziom Tratwy.
Przysunął się do krawędzi drzewa. Ukrył ręce w listowiu i z otwartymi ustami patrzył na hałaśliwą i barwną Tratwę.
Tratwa przypominała ogromny półmisek i pulsowała życiem. Jej powierzchnia była usiana świetlnymi punkcikami, które nasuwały skojarzenie z lukrem na ciastku. Na pokładzie znajdowały się budowle o przeróżnych kształtach i rozmiarach, zbudowane z drewnianych płyt oraz karbowanego metalu i stłoczone niczym zabawki. Wokół całej Krawędzi krążyły niezdarnie, niby milcząca straż, maszyny, których wysokość odpowiadała pomnożonemu dwukrotnie wzrostowi przeciętnego mężczyzny. Na środku Tratwy leżał ogromny, srebrny cylinder. Na tle klockowatych brył wyglądał jak schwytany wieloryb.
Rees wyczuwał rozmaite zapachy, świeży ozon z maszyn, warsztatów i fabryk Krawędzi mieszał się z odorem drewna, spalanego w kominach, i nieco egzotycznymi aromatami, które unosiły się z kabin.
Ludzi było więcej, niż byłby w stanie zliczyć. Tworzyli ogromną masę, która bez trudu wchłonęłaby wszystkich mieszkańców Pasa. Poruszali się po Tratwie, wypełniając arterie niby wezbrane potoki. Tu i ówdzie grupki dzieci wybuchały śmiechem.