Zaraz po wyjściu przeszedłem na drugą stronę ulicy, aby lepiej przyjrzeć się fasadzie domu. Za jednym z okien pierwszego piętra zauważyłem drobną niespokojną twarz Marjorie. Wpatrywała się we mnie nieruchomym wzrokiem. Wyglądała jakby była czymś załamana lub przygnębiona. Co się mogło stać? Ktoś, kto przebywał w głębi pokoju musiał coś do niej powiedzieć, bo odwróciła się, by mu odpowiedzieć.
Nie mogłem dłużej sterczeć przed kamienicą, bo w końcu zwróciłbym czyjąś uwagę. Oddaliłem się wolnym krokiem, szukając bezskutecznie miejsca, z którego sam nie będąc zauważony mógłbym obserwować dom. Niestety, przy jlicy stały wyłącznie domy bez bram. Przeszedłem ze sto metrów nie znajdując niczego. Doszedłem wreszcie do skrzyżowania, przy którym ta spokojna dzielnica trochę się ożywiła. Kupiłem gazetę u ulicznego sprzedawcy. Zadrukowana płachta stanowiła raczej lichy parawan, ale i tak było to lepsze niż nic.
Stanąłem w cieniu, czekając na nią. Mogłem stąd widzieć dom Marjorie. Na pobliskiej wieży wybiła dziewiąta.
ROZDZIAŁ X
Po kwadransie sprzedawca gazet – staruszek ubrany w zbyt obszerną bluzę marynarską – zaczął mi się przyglądać z nieukrywanym zdumieniem. Człowiek, który czatuje, zachowuje się inaczej niż człowiek, który czeka. Wyraźnie go niepokoiłem. Zauważyłem, że po jakiejś wymianie zdań z klientem, ten również zaczął mi się przyglądać krytycznie. Opalony i ubrany w garnitur z surowego jedwabiu byłem tak mocno widoczny jak mucha w kubku mleka. Jeżeli miałem stać tu jeszcze dłużej, mogłem narazić się na nieprzyjemności.
Minęło pół godziny; i jeszcze drugie pół. Drżałem ze zdenerwowania. Stary sprzedawca nie spuszczał ze mnie oka. Po przeczytaniu nazw ulic, przy których stałem, zbliżyłem się do niego.
– Przepraszam pana bardzo – wyrzekłem – czy nie zauważył pan francuskiego wozu, który stał tu, zanim się zjawiłem? Moi rodacy umówili się na rogu East London Street i Castle Row i jakoś ich nie widzę.
Sprzedawca gazet obdarzył mnie zmartwionym, bezzębnym uśmiechem.
– Nic nie zauważyłem, proszę pana.
– Wygląda na to, że wystrychnęli mnie na dudka. Poczekam jeszcze chwilę. Są pierwszy raz w Edynburgu i być może…
Nie dokończyłem. Chodnikiem po przeciwległej stronie ulicy szła jakaś para; kobietą była Marjorie. Robiła wszystko, by na mnie nie patrzeć. Mężczyzna, u boku którego kroczyła, był wysoki i chudy, miał na sobie ciemny garnitur i szeroki kapelusz z szarego filcu. Niósł fotograficzny aparat w skórzanym pokrowcu. Zatrzymali się i nagle Marjorie przebiegła przez jezdnię, żeby kupić gazetę. Patrzyłem na nią ukradkiem i zauważyłem, jak upuściło na chodnik zwiniętą kartkę papieru. Wróciło do mężczyzny i oddalili się. Zakryłem kartkę butem.
– Jakiej marki był ten francuski wóz?
Spojrzałem na staruszka, nie pojmując, o co mu chodzi. Był nieogolony i w jego rudym zaroście tkwiły tu i ówdzie siwe włosy. Cuchnął. Kołnierz jego bluzy był tak brudny, że błyszczał jak cerata.
– Proszę?
– Mówię o wozie pańskich znajomych.
– To citroen, zna pan tę markę?
– Oczywiście, jest ich tu sporo.
Upuściłem gazetę, żeby móc podnieść kulkę papieru. Była jeszcze ciepła od dłoni Marjorie.
Zrobiłem kilka kroków i drżąc, rozwinąłem ją.
„Drogi Jean-Marie. Dzięki, dzięki, dzięki.
Po stokroć dzięki za przybycie. Niestety, przyjechał ze mną mąż. Wszystko panu wytłumaczę. Proszę przyjść dziś wieczorem do ogrodów Princes Street i począwszy od piątej czekać w pobliżu kiosku muzycznego.
Kocham Pana.
Pańska „Ma Jolie"
W uniesieniu przycisnąłem po sztubacku kartkę do swego serca.
Kocham Pana! Napisała to.
Oddalająca się para była jeszcze widoczna przy końcu East London Street. Miałem ochotę podbiec do nich, chwycić Marjorie za rękę i porwać ją.
Dla zabicia czasu uczyniłem coś raczej śmiesznego dla człowieka w mojej sytuacji: zwiedziłem miasto w specjalnym autokarze, w którym tłoczyli się brytyjscy turyści. Kierowca, solidny staruszek o błyszczącej twarzy w okularach w złotej oprawie, objaśniał mijane obiekty, mówiąc do zawieszonego na szyi mikrofonu. Zatrzymywał autokar przed oknami, w których mieszkali ludzie o nazwiskach wymienionych przez niego z patosem, a mnie dosłownie nic nie mówiących.
Przy objaśnieniach wymagających więcej szczegółów odwracał się do podróżnych i spoglądał na nich okiem belfra prowadzącego wycieczkę niesfornych uczniów. Wydawało się, że w odróżnieniu od większości przewodników wie, o czym mówi i że zależy mu na tym, abyśmy wykazali więcej zainteresowania. W ten oto sposób zwiedziłem główne budowle Edynburga: zamek, pałac Marii Stuart, katedrę, parlament i wiele innych, zapewne godnych uwagi miejsc, które śmiertelnie mnie znużyły.
Już o czwartej byłem przy Princes Street. Przez żelazną furtkę wszedłem do ogrodu i szybkim krokiem udałem się w kierunku trawników. W głębi doliny dzielącej miasto na dwie części panował przyjemny chłód. Zielone faliste trawniki pachniały świeżą i miękką trawą. Były tak starannie wypielęgnowane, że przypominały, jeśliby użyć zwrotu z uczniowskiego wypracowania, zielone dywany. Pośrodku nich tkwiły dobrze utrzymane, trudno byłoby na nich znaleźć choćby jeden zwiędnięty płatek, kwietniki, które tworzyły jakieś geometryczne kompozycje. Alejki o brzegach tak prostych, jakby przeszła po nich brzytwa, wiły się i krzyżowały misternie po ogromnym parku. Piękna pogoda ściągnęła znacznie więcej ludzi niż poprzedniego dnia. Obszarpane dzieci piły wodę bijącą z fontann I ochlapywały przechodniów. Na scenie teatru, na świeżym powietrzu otyła kobieta, ta sama co wczoraj, ustawiała mikrofon. Nadchodziły już ubrane w szkockie stroje pory tancerzy.
Młode dziewczyny w białych lub błękitnych sukienkach nosiły na ramieniu „sashec" z cienkiej wełny we wzory klanu, do którego należały. Członkowie orkiestry, ubrani w wytarte smokingi, rozmawiali o czymś stojąc przy fortepianie. W pobliżu budki, w której umieszczono kasę teatru zauważyłem kamienną ławkę. Siedział na niej, popijając herbatę z papierowego kubka, starszy mężczyzna w meloniku. Obok niego stał termos i torebka z herbatnikami. Nie wiadomo czemu, przypominał klowna wykonującego żałosny numer.
Miał fioletowy nos, opadające czerwone powieki i drżące ręce.
– Lovely day, proszę pana.
– Lovely day – przytaknąłem.
Dzień był rzeczywiście piękny i mógł radować Szkotów. Niektórzy z nich nie ufali pogodzie I spacerowali w przeciwdeszczowych płaszczach lub z parasolkami.
Członkowie orkiestry zajęli miejsca za pulpitami i stroili instrumenty. Spikerka zapowiadała cos przez mikrofon. Rozległa się jakaś prosta melodia wykonana w sposób spontaniczny i z dobrym wyczuciem rytmu. Rozpoczęły się tance. Przechodnie zajęli miejsca na trybunach.
Im bliżej było do spotkania, tym niespokojniej zacząłem rozglądać się wokół siebie. Nigdzie nie było widać Marjorie i ogarnęły mnie obawy, czy w ostatniej chwili coś jej nie przeszkodziło.
Stało się coś podobnego do tego, co nastąpiło rano: zanim zauważyłem, że nadchodzą, oboje byli tuż obok mnie. Ciągnął ją, trzymając pod rękę, ku wejściu do teatru. Marjorie patrzyła na mnie i w jej spojrzeniu mogłem odczytać jakąś mglistą obietnicę. Nie wiem, co zaalarmowało pana Faulksa: odwrócił się gwałtownie w chwili, gdy przekraczał furtkę. Spojrzał natychmiast w moim kierunku, przyglądając mi się zimnymi jak szkło oczyma. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale odniosłem wrażenie, że wie, kim jestem i co tu robię. Po chwili Faulksowie zniknęli w tłumie.
Nie wiedziałem co czynić. Stałem niespokojny i przestraszony jak sztubak pod drzwiami zamężnej kobiety. Nic w tym dziwnego skoro od kilku dni zachowywałem się rzeczywiście jak zakochany młokos.