Starszy mężczyzna w meloniku nalał sobie kolejną filiżankę herbaty i schrupał dwa suchary, nucąc przy tym melodię, którą wykonywała orkiestra.
– Lubi pan szkockie tańce, Sir? – spytał podczas jednej z przerw.
– Szalenie.
– Tak, to wspaniały folklor. Wojowniczy folklor!
– Lovely race – dodałem nie bez ironii.
Przytaknąłem ironicznie.
– Tak, to prawda, Sir, lovely race! Czy mogę zaproponować panu filiżankę herbaty?
– Nie, dziękuję, nie lubię ziółek.
O mały włos staruszek nie rzucił we mnie kubkiem, ale nie miałem czasu nacieszyć się jego gniewem, bo Marjorie wychodziła z teatru. Była sama. Nie szłac w moim kierunku, ale dała mi znak, że mam się udać za nią. Kroczyła szybko, z głową wciśniętą w ramiona, jak zbieg, który pokonuje oświetloną przestrzeń. Dotarła do pięknego trawnika na tyłach sceny teatru. Po chwili byłem przy niej. Czekała na mnie z opuszczonymi ramionami, oczy miała zamknięte, nie wykonała żadnego gestu. Objąłem ją i przytuliłem do piersi. Westchnąłem:
– Nareszcie…
Nie zaznałem dotychczas prawdziwego, tak silnego i tak pełnego szczęścia. Czułem, jak jej serce bije z niezwykłą gwałtownością.
– Och, Jean-Marie – powiedziała otwierając oczy – jest pan piękniejszy i silniejszy niż w moich marzeniach.
Odsunęła się ruchem bardziej czułym jeszcze od mojego objęcia.
– On wie wszystko, Jean-Marie.
Mimo błogiego stanu, w którym tkwiłem, wiadomość ta trochę mnie przeraziła.
– To znaczy, co?
– Miał tu być dopiero w tydzień po moim przybyciu, ale w ostatniej chwili postanowił zrobić mi miłą niespodziankę, oświadczając że jedzie razem ze mną… – Mówiła urywanym głosem, rozglądając się trwożliwie. – Muszę się spieszyć, bo myśli, że poszłam do toalety. Gdyby wiedział… – Wróciła do przerwanego wątku: – Przyjechaliśmy przedwczoraj. W Learmonth nie było miejsca, rozumie pan?
Nie tylko rozumiałem, ale zacząłem przewidywać dalszy ciąg.
– Poszliśmy więc do tego „Bed and breakfast", o którym ktoś mu powiedział. Wczoraj, nie informując mnie o tym, poszedł do hotelu, kiedy byłam w łazience i znalazł telegram, który pan adresował do mnie.
– Dlaczego tak postąpił? Czy coś podejrzewał?
– Zazdrośni mężowie zawsze coś podejrzewają. A poza tym myślę, że po powrocie z Francji nie byłam już sobą. Sądzę, że właśnie dlatego chciał przyjechać.
– I co dalej?
– Na razie nic, ale muszę wrócić do niego, Jean-Marie. To konieczne.
– A co z telegramem… Co pani powiedział?
– Pokazał mi go i zapytał, co to oznacza.
– I co mu pani powiedziała?
– Prawdę. Co mogłam innego? – wyjąkała Marjorie, przyciskając się twarzą do mnie.
– Jak zareagował?
– Nevil nigdy nie reaguje! Nawet węże reagują, kąsając! Ale on nie. On jest wężem, który nie kąsa. To straszne, Jean-Marie! Co się ze mną stanie?
Objąłem ją powoli i pocałowałem z całej duszy.
– Wyjedziemy stąd, kochanie.
– On mnie nie puści… Muszę wrócić, muszę koniecznie. Spotkajmy się jutro na tym samym trawniku i o tej samej porze.
Pocałowała mnie gwałtownie w usta. Ostro ruszyła w stronę teatru, ale po przebiegnięciu dziesięciu metrów zawróciła do mnie ze zmartwioną miną.
– Jest mi strasznie przykro, Jean-Marie, ale czy pan może mi pożyczyć jednego penny? Nie mogłabym wrócić do teatru, bo tu nie ma biletów. Wrzuca się monetę, aby otworzyć furtkę… Zabrał wszystkie pieniądze, które miałam w torebce…
Była cała czerwona ze zmieszania, tak jakby prosiła o jakąś zawrotną sumę.
Ucałowałem monetę, zanim jej wręczyłem.
– Może pani potrzeba kilka funtów, Marjorie, na wypadek…
– Nie, dziękuję! Gdyby je znalazł, wiedziałby o wszystkim!
Kiedy odeszła, położyłem się na trawie i rozłożyłem ramiona jak na piasku w Juan-les-Pins.
I tak jak w Juan miałem głowę pełną słońca.
ROZDZIAŁ XI
Nazajutrz wyniosłem się z hotelu „Learmonth". Nie chodziło o to, że przestraszyłem się Nevila Faulksa. Nie obawiałem się go i chętnie dałbym mu w zęby. Ale wydało mi się, że ze względu na bezpieczeństwo Marjorie rozsądniej będzie, aby jej mąż myślał, że wróciłem do Francji.
Raz już dzwonił do hotelu, aby przekonać się, czy jestem w Edynburgu, było więc prawdopodobne, że uczyni to powtórnie. Gdy dowie się o mojej rejteradzie, będzie, być może znacznie mniej podejrzliwy, co pozwoli nam, Marjorie i mnie, lepiej zorganizować naszą prawdziwą ucieczkę. Powziąłem stanowczą decyzję: porwę ją, doprowadzę do rozwodu i ożenię się z nią. Wobec siły naszej miłości nie widziałem innego rozwiązania.
Wyjaśniłem właścicielowi „Learmontha", że spotkałem rodaków, którzy akurat jadą samochodem do Londynu i wobec niemożności określenia terminu zakończenia strajku pracowników komunikacji korzystam z okazji.
Zależało mi na tym, aby powtórzył to samo Faulksowi. Niepokoiłem się jedynie reakcją Marjorie, gdy mąż zawiadomi ją o moim wyjeździe. Obawiałem się, że to, co było tylko przezornością, może potraktować jako tchórzostwo i ta obawa jeszcze bardziej powiększała moją niecierpliwość oczekiwania na spotkanie z nią w Princes Garden.
Przeniosłem się do skromniejszego, ale za to położonego bliżej centrum niż Learmonth hotelu. Zakład prowadzony był przez rodzeństwo o poważnym i godnym szacunku wyglądzie. On wyglądał na księdza, a ono na… siostrę księdza. Jedyna służąca hotelu również przypominała gospodynię z plebanii.
Dzień spędziłem na czytaniu oprawionej w czerwoną skórę angielskiej Biblii, która zajmowała poczesne miejsce na nocnym stoliku. Od czasu do czasu głaskałem grzywę Puga, szepcząc mu, że niebawem znów spotka się ze swoją panią.
O piątej z bijącym sercem przechadzałem się po trawniku. Czy Marjorie uda się wyjść? Co mogła wymyślić, żeby uśpić czujną zazdrość męża?
Było dziesięć po piątej, gdy zobaczyłem, jak szybkim krokiem idzie krętą alejką. Ubrana w jasnoniebieski kostium z cienkiego materiału – było tak pięknie jak poprzedniego dnia – wyglądała niczym młoda dziewczyna i promieniała wszystkimi swoimi piegami.
– Chodźmy trochę dalej – rzekła na powitanie.
Orkiestra wykonywała te same co wczoraj staroświeckie melodie. Słychać było basowy głos tłustej spikerki, która wydawała polecenie tańczącym, oraz klaskania wykonawców kadryla uderzających dłonią o dłoń niemal z doskonałą zgodnością.
Wzięła mnie za rękę i poprowadziła trochę dalej, w miejsce, w którym panował większy spokój. Znaleźliśmy się na dnie wielkiej zielonej miski, w pobliżu ogromnego klombu jeszcze nie całkiem obsadzonego kwiatami przez ogrodników magistratu.
– Bałem się, Marjorie, że nie zobaczę pani.
– Obiecałam przecież.
– A mąż?
– Miał się spotkać z kolegą po łachu z Edynburga na jakimś placu budowy; ponieważ nie mógł mnie zabrać ze sobą, zażądał, abym nie ruszała się nawet na krok z pokoju.
– Czy telefonował do „Learmonth"?
– Nie wiem, prawie się nie odzywa.
Wytłumaczyłem jej, dlaczego opuściłem hotel. Słuchając mnie kiwała głową.
– Dobrze pan zrobił, Jean-Marie. Jest całkiem możliwe, że znów zatelefonuje.
– Wyjedziemy stąd, Marjorie.
Spojrzała na mnie tym swoim wzrokiem pilnej studentki starającej się zrozumieć i nagle zalało się łzami.
– Czy mówi pan poważnie?
– Jak najpoważniej, kochanie. Nie zgadza się pani?
– Och! Jean-Marie…
Jok na komendę usiedliśmy obok siebie na trawie.
– Prawie się nie znamy – zaoponowała.