– Otóż to właśnie: mamy całe życie, aby się poznać, kochanie.
Pocałowała mnie pierwsza. Odwzajemniłem się jej tym samym. Nie obchodziło nas, gdzie się znajdujemy. Trawnik stał się dla nas chmurą, na której płynęliśmy pod błękitem letniego nieba, dwa tysiące metrów ponari ziemią.
– Musiała pani cierpieć z tym mężczyzną, prawda?
– Tak – odparła – ale wolałabym o tym teraz nie mówić. Opowiem wszystko później.
Jej cierpienia musiały być nie mniejsze od jej poczucia godności. Prawdziwe nieszczęścia są z zasady nieme. Mówienie o nich świadczy, że ma się jeszcze pewne zapasy energii. A Marjorie była już u kresu. Zjawiłem się w jej życiu w chwili, gdy była o krok od rezygnacji, gdy miała zostać żywcem pochowana pod ciężką warstwą obojętności, tak jak to często się zdarza w wielu małżeństwach.
– Dokąd pojedziemy? – zapytała nieśmiało.
– Do Paryża, oczywiście.
– Ale kiedy? Przecież teraz nigdzie nie można jechać: ani pociągiem, ani samolotem. Nawet statki są unieruchomione. Strajk jest już powszechny i mówi się, że może jeszcze potrwać.
– Wynajmę samochód.
Potrząsnęła głową.
– Wczoraj Nevil chciał wynająć wóz w firmie Hertza: nie mają ani jednego wolnego!
Była to poważna przeszkoda na drodze do realizacji naszego zamiaru. Gładząc rękę Marjorie zacząłem się zastanawiać.
– Niech pani posłucha…
– Jean-Marie – przerwała mi – mam do pana prośbę. Niech pan mi mówi „ty". W angielskim ta formo nie istnieje, o dla mnie mówienie sobie per „ty" brzmi cudownie.
– Będzie to tym łatwiejsze, że już dawno w myślach mówiłem ci „ty"…
Pocałowała mnie z jeszcze większym zapałem niż poprzednio.
– Posłuchaj kochanie, jak wiesz, komunikacja miejska jeszcze funkcjonuje. Wsiądziemy do autobusu, który jedzie najdalej za miasto. Jestem pewien, że z dola od Edynburga znajdziemy jakiś dyskretny zajazd, w którym będziemy mogli przeczekać ten przeklęty strajk.
Oczyma wyobraźni widziałem już ten zajazd: stary dom kryty szarym łupkiem, opleciony bluszczem. Jadalnia z lśniącymi boazeriami i monumentalnym kominkiem.
– Zgadzasz się?
Przeraziłem się nagle na myśl, że może nie chcieć dojść do końca naszej przygody, ale skinieniem głowy wyraziła zgodę w sposób, który świadczył, o tym, że ona również jest zdecydowana.
– Pójdę zaraz do hotelu, aby zabrać swoje rzeczy, a ty w tym czasie kupisz sobie jakieś ubrania. Nie ma mowy, żebyś wróciła na East London Street. Potem wyślesz do swego męża list, w którym zawiadomisz go o tym, że wyjeżdżasz ze mną i że zamierzasz wystąpić o rozwód… Zrobisz to?
Nic nie odpowiedziała. Patrzyła na coś, co było za mną.
Nieruchomość jej spojrzenia zmusiła mnie do odwrócenia się. Zaledwie w półmetrowej odległości od siebie spostrzegłem nogawki spodni. Podniosłem wzrok i zobaczyłem bladą i zimną twarz Nevila Faulksa.
ROZDZIAŁ XII
Przypomniał mi się wypadek samochodowy, który zdarzył się na górskiej szosie osiem lat temu. Miałem wtedy renault 4 CV ze „wzmocnionym" silnikiem, dzięki któremu mogłem osiągnąć do stu trzydziestu kilometrów na godzinę, co zatykało innych kierowców. Było nas czterech kumpli mających bzika na punkcie szybkości i właśnie z nimi jechałem, gdy nagle złapałem gumę. Natychmiast straciłem panowanie nad wozem, który zatoczył się i poszybował ku przepaści.
Nikt w samochodzie nie krzyczał. Byliśmy niemi z przerażenia, z zachwytu i fatalizmu. Wóz napotkawszy na swej drodze jakiś kamienny słup, wbił się weń i nie raniąc nikogo gwałtownie wyhamował. Prawdziwy cud!
To, co wówczas odczułem, graniczyło z rozczarowaniem. Byłem zawiedziony tym, że widziałem własną śmierć i pogodziłem się z nią, aż tu nagle jej uciekłem.
Twarz Faulksa kojarzyła mi się z wozem, nad którym nie panowałem. Trzymany przezeń rewolwer to była ta przepaść. A Marjorie i ja byliśmy tymi bezsilnymi lecącymi w otchłań pasażerami. Nie wydaliśmy żadnego dźwięku. Naszą chmurkę nawiedziła śmierć, a my mogliśmy jedynie paść jej ofiarą.
Z oddali słychać było wykonywaną przez orkiestrę jakąś staroświecką polkę oraz niemal wojskowe okrzyki kobiety przy mikrofonie zachęcającej swoich uczniów.
W pobliżu jakieś pary baraszkowały na trawie. Wszystko dookoła było nieludzko obojętne. Ten człowiek zabije nas, nie zwracając niczyjej uwagi. Przypomniał mi się rysunek humorystyczny przedstawiający wisielca w jakimś przepełnionym parku. Nikt go nie zauważał.
Nikt w Princess Garden nie zauważał zazdrosnego męża z rewolwerem wycelowanym w żonę i jej towarzysza.
Nevil Faulks zgiął swoje długie nogi i ukląkł przy nas. Kierował lufę swej broni na nas, i to w sposób szatańsko sprytny, gdyż lekkim ruchem przegubu mógł niemal równocześnie strzelać do mnie i do Marjorie. Człowiek, który zamierza strzelać do was, z trudem może uchodzić za osobę sympatyczną, ale on był bardziej niż antypatyczny. W każdym szczególe stanowił uosobienie łojdoka. Patrząc na niego z bliska i z taką uwagą, jak ja to czyniłem, mogłem zauważyć, jak kanciaste były jego rysy, jak wykrzywiona była jego twarz.
Jego nos przypominał dziób drapieżnego ptaka, a głęboko osadzone ciemne oczy, ledwo widoczne w głębokich oczodołach, upodabniały go do złośliwej małpy. W sumie był to typ wyjątkowo odrażający i niebezpieczny.
– Szedłem za tobą, Marjorie – wyszeptał. – Domyśliłem się, że zamierzasz spotkać się z tym człowiekiem. – Głos jego był niski i głuchy, tak głęboki, że myślałem, iż ochrypł. – Widzisz, Morjorie, wydaje mi się, że w życiu należy być realistą i umieć przyznać się do klęski. Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałaś. Mogę się z tym pogodzić. Natomiast nie mogę się pogodzić z faktem, że kochasz kogoś innego. I dlatego muszę cię zabić. Nie, proszę nie komplikować tej i tak trudnej sytuacji. Możesz się pomodlić. Osobiście nie jestem w pełni przekonany, że Bóg istnieje, ale jest to hipoteza, którą w chwili, gdy człowiek musi umrzeć, lepiej brać pod uwagę.
Zwracał się jedynie do niej, ignorując w sposób pogardliwy moją obecność. Pilnował mnie jednak kątem oka.
– Panie Faulks, czy nie uważa pan, że zanim uczyni pan rzecz nie do naprawienia, moglibyśmy porozmawiać? – powiedziałem skrzekliwym głosem.
Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Sytuacja była dość niezwykła. Klęczeliśmy wszyscy w kółko na trawniku, jakbyśmy byli na pikniku. Niecałe trzydzieści metrów stąd grała jakaś orkiestra, ludzie tańczyli, zakochani całowali się. Do doliny napływał dobrotliwy zgiełk Princess Street. Przeżywaliśmy jakiś straszliwy, mrożący krew w żyłach dramat. Tęn nieubłagany, rozszalały z zazdrości człowiek delektowoł się naszą agonią, przeciągał scenę tak, jakby liczył, że umrzemy ze strachu, zanim do nas wystrzeli. Nie miałem już siły zwracać się do niego, wiedząc, że jest to zbędne, a zarazem poniżające. Marjorie również zamilkła. Patrzyła na mnie wielkimi przerażonymi oczami. Mogłoby się wydawać, że właśnie mnie o coś błaga.
Dopiero po kilku sekundach zrozumiałem, na co liczyła w szalonej nadziei. Spodziewała się, że coś uczynię, wykonam jakiś krok. Miała pretensję z powodu mojej bierności. Kochana Marjorie. To ona miała rację! Nie można przecież dać się zastrzelić z opuszczoną głową, jak bydło w rzeźni. Zrezygnowani ludzie zowsze przegrywają na tym świecie. Nie siedziałem na trawie, lecz na piętach. Jednym ruchem mogłem rzucić się do przodu i obalić Nevila Faulksa.
Wystrzeli, nie mogąc jednak wycelować.
Wpadłem w trons. Sam już o niczym nie decydowałem, moje ręce i nogi zostały podporządkowane nie rozumowi, lecz wyobraźni. Rzuciłem się gwałtownie do przodu i moja głowa uderzyła w coś twardego, co musiało być głową Faulksa. Jęknął cicho. Dotarł do mnie szelest spódnicy. Głowa bolała mnie tak strasznie, że pomyślałem, iż jednak zdążył strzelić. Złote iskry, które przesłoniły mi oczy, rozproszyły się. Widziałem teraz dokładnie całą scenę. Faulks leżał na wznak. Marjorie wpierała się kolanami w jego zgięte pod kątem prostym prawe ramię i w miarę swoich sił usiłowała unieruchomić uzbrojoną rękę. Uniesiona przez ułamek sekundy spódnica pozwalała mi dostrzec jej uda i bieliznę.