Na to nie miałem odpowiedzi. A w ogóle, czy warto było dalej walczyć, skoro czułem, że idę na dno jak kamień?!
– Wiedział pan, iż mr Faulksa nie było wtedy u mrs Morthon?
– Wcale nie!
– Musiał pan wiedzieć, że go nie ma, skoro utrzymywał pan, iż przychodzi od niego!
Przyglądał mi się oczami bez wyrazu, jego krótkie, masywne ręce, pokryte rudym owłosieniem, spoczywały na teczce. Nie miał tego wyrazu kota polującego na myszy, który zazwyczaj przypisuje się policjantom. Musiał to być człowiek sumienny, działający bez uniesień, którego główną bronią była logika.
Odchrząknąłem.
– Nie wiedziałem, że mr Faulks towarzyszył żonie w Edynburgu.
– Czyżby?
– Nic o tym nie wiedziałem!
– A jednak mrs Faulks twierdzi, że podszedł pan do niej wtedy, gdy szła w towarzystwie męża.
– Kłamie.
– Po co miałaby kłamać?
– Tego nie wiem, ale wiem, że kłamie.
– Dlaczego złożyła skargę przeciw panu?
– Sam chciałbym to wiedzieć.
– Nigdy nie widział pan Faulksów razem?
– Nie.
– Nie umówił się pan z mr Faulksem na rogu Frederik Street i Princess Street o jedenastej w nocy?
To pytanie spadło na mnie niespodziewanie, że oniemiałem z wrażenia. Dotąd w perfidii Marjorie tkwiła jakaś logika. Pojmowałem, o co jej chodziło: miałem uchodzić za natrętnego maniaka. Myślała zapewne, że donosząc na mnie policji, obciąża mnie, jednoczeinie kryjąc siebie. Ale, u diaska, po co to całe zamieszanie z tym spotkaniem wyznaczonym po zamordowaniu Nevila? Nic z tego nie rozumiałem i zaczynało mnie to niepokoić nie mniej niż niewypowiedziane wprost oskarżenie.
– Nigdy się nie umawiałem z mr Faulksem.
– A zatem, co pan robił dziś w nocy na rogu Frederik i Princess Street?
– Czekałem na mrs Faulks. To ona mi wyznaczyła spotkanie. Nie przyszła. Zaniepokojony, postanowiłem udać się do jej pensjonatu.
– O której wyznaczyła panu to spotkanie?
– Zadzwonił do mnie w jej imieniu jakiś barman. Była za dwadzieścia jedenasta!
– Według słów jej gospodyni, tego wieczoru mrs Faulks ani raz nie wyszła ze swego pokoju.
– Niech pan posłucha, inspektorze, myślę, że mrs Faulks jest ladacznicą, a mrs Morthon starą wariatką.
– Wydaje mi się, że pan się posuwa za daleko, mr Valaise. Mrs Morthon jest wdową po pułkowniku Morthonie, który w szczególny sposób wyróżnił się w czasie ostatniej wojny.
– Można być wdową po pułkowniku i być stukniętą! – zagrzmiałem, nie panując już nad sobą. – Mam już tego dość, inspektorze! A zatem Marjorie Faulks twierdzi, że się jej naprzykrzałem? Chce, żebym uchodził za psychopatę. A ja panu udowodnię, że jest całkiem odwrotnie – zna pan francuski?
– Bardzo słabo!
– Skoro macie tłumaczy, proszę im dać do przełożenia ten list napisany ręką Marjorie. Otrzymałem go cztery dni temu w Juan-les-Pins.
Z portfela wyjąłem płomienny list, który zadecydował o mojej podroży.
Pogratulowałem sobie, że go zachowałem. Dzięki niemu będę mógł nareszcie pokazać prawdziwe oblicze tej dziwki.
Policjant wziął list do ręki. Nacisnął przycisk biurofonu.
– Niech Morrow wpadnie do mnie – powiedział cicho.
W chwilę później do pokoju wszedł chudy dryblas, który potwornie zezował. Brett wręczył mu list, prosząc go o przetłumaczenie. Nowo przybyły władał doskonale francuskim, bowiem przedstawiony sobie tekst przełożył błyskawicznie. Opierając brodę na dłoni, inspektor zamienił się w słuch. Trudno było odgadnąć, co myśli jego spokojna twarz – wyrażała znużenie i uprzejmość człowieka, który zmuszony jest do wysłuchania popisu syna przyjaciół, zasiadającego do pianina. Gdy tłumacz skończył, Brett odebrał list i włożył go do teczki.
– Zwrócę go panu później, mister Valaise. Czy zachował pan kopertę?
– Nie, wyrzuciłem ją.
Pociągnął nosem, a następnie zwrócił się do swego współpracownika:
– W porządku, Morrow, nie jest mi pan już potrzebny.
Znowu byliśmy sami. Sami z tym mikrofonem który perfidnie rejestrował nawet moje westchnieńia.
– Muszę pana prosić, żeby pan przeszedł do sąsiedniego pokoju i tam poczekał cierpliwie, sir. Jeżeli chce pan, aby przyniesiono panu coś do jedzenia, moi ludzie są do pana dyspozycji.
Znowu sięgnął po biurofon, aby wydać jakieś polecenia. Zjawił się policjant w mundurze.
– Tędy, sir.
Już szedłem posłusznie za nim, gdy rozległ się głos Bretta:
– Przepraszam pana, mister Valaise, ale chciałem jeszcze pana o coś prosić…
Tektura, w której znajdowała się łopatka, była rozdarta. Leżące na jego biurku narzędzie nabierało groźnego znaczenia.
– Czy mógłbym pana zapytać, w jakim celu spacerował pan po mieście z tą zabłoconą łopatką?
– Znalazłem ją.
Zabrzmiało to żałośnie i ogarnęło mnie uczucie wstydu, że uciekłem się do tak nędznego wykrętu.
Ruchem głowy Brett dał do zrozumienia policjantowi, że można mnie zabrać.
Sąsiedni pokój był o wiele mniejszy od gabinetu inspektora. Stały w nim dwa stoły i kilka krzeseł z metalowych rur, takich jakie się widzi w tanich restauracjach. Na jednym ze stołów stały dwa aparaty telefoniczne i maszyna do pisania, na drugim zaś leżało kilka czasopism technicznych, poświęconych brytyjskiemu przemysłowi samochodowemu. Policjant kazał mi usiąść i zapytał, czy napiłbym się lub zjadł coś. Odmówiłem. Wówczas zasiadł do maszyny i przeprosiwszy mnie zabrał się do przepisywania w kilku egzemplarzach jakiegoś tekstu gęsto pokrywającego leżące obok luźne kartki. Młody mężczyzna był najwyraźniej zwolennikiem starannej pracy.
Zacząłem przeglądać pisma. Nie chciało mi się czytać po angielsku i ograniczałem się do obejrzenia zdjęć samochodów. Pisma były dość stare, a samochody w nich przedstawione wychodziły już z mody.
Brett stanął w drzwiach. W ręku trzymał łopatkę i bez, słowa przemierzył pokój. Przechodząc obok mnie, uśmiechnął się. Dopiero stanąwszy w przeciwległych drzwiach przystanął i zanim wyszedł, rzucił w moją stronę:
– Ach, mister Vałaise, nie wiem, czy już panu mówiłem, że od wieczora Nevil Faulks nie powrócił do żony?
ROZDZIAŁ XIX
Od pierwszej chwili pobytu w Szkocji spędzałem czas na czekaniu. Edynburg stał się dla mnie ponurym czyśćcem, w którym czyhojąc na dźwięk dzwonka lub czyjeś przybycie odpokutowałem własne grzechy. Godziny wlokły się bez końca. Stale miałem nadzieję, że życie powróci do swego normalnego rytmu, ale nadal toczyło się niemrawo i grzęzłem w nim jak w zbutwiałych moczarach. Nie wiem, ile czasu spędziłem, trzymając w dłoniach te postrzępione czasopisma, które trąciły Anglią i które, tak jak ona, tchnęły nudną powagą. Słyszałem, jak Brett wchodził i wychodził ze swego pokoju, a z korytarza docierały do mnie czyjeś głosy, brzęczenia dzwonków. Z ulicy wpadał warkot silników i dochodziło ciężkie, dudnienie autobusów. Strażnik nie otrzymał nakazu pilnowania mnie, gdyż często opuszczał pokój, w którym przebywałem zupełnie sam. W pewnej chwili udał się do gabinetu Bretta i powrócił z taśmą magnetofonową w dłoni. Założył ją na aparat. Rozległy się słowa mojej rozmowy z inspektorem. Włączał i wyłączał magnetofon zdanie po zdaniu. Przepisywał szybko na maszynie całą naszą rozmowę, wyraźnie interesując się jej sensem. Nie jestem nawet pewien, czy zdawał sobie sprawę z tego, że ja byłem jednym z uczestników tego dialogu.
Przez pewien czas uderzał błyskawicznie w klawisze, potem zapalił papierosa, równocześnie, częstując mnie. Odmówiłem. Nadal nie wiedżiałem, czy jestem zatrzymanym czy świadkiem. Jak zareagowałby, gdybym powstał z miejsca i oświadczył, że wracam do hotelu? Aby się przekonać, jak w rzeczywistości wygląda moja sytuacja, zapytałem gdzie są toalety.