– Drzwi w głębi korytarza, sir – powiedział i dalej walił w klawisze swojej underwood. Zachwycony nie wiadomo czemu tą pozorną wolnością, wyszedłem na korytarz. Gdy znalazłem się w środku korytarza, rozległ się jakiś dzwonek i pojawił się glina w mundurze. Nie patrząc na mnie usiadł na ławeczce obitej skórą. Okna w toalecie były zakratowane. Wróciwszy do pokoju sekretarza, zdumiałem się na dźwięk własnego głosu.
„Niech pan posłucha, inspektorze, myślę, że mrs Faulks jest ladacznicą, a mrs Morthon starą wariatką…"
Policjant podniósł głowę z roztargnieniem. Nie interesowałem go. W chwilę potem odwiedził mnie jakiś pan czymś zatroskany i ubrany w biały kitel. W dłoni trzymał kartonowe pudełko bez pokrywki, w drugim zaś szeroki nóż, jakich używają szklarze.
– Pozwoli pan, sir?
Ukląkł przede mną i podniósł mi nogę. Podstawił pudełko pod mój pantofel i zaczął skrobać podeszwę szpachelką. Schnące już błoto oblepiające buty spadało do pudełka, wydając przy tym odgłos podobny do dudnienia ulewy. Ten mężczyzna w kitlu wyglądał jak sprzedawca obuwia.
– Uprzejmie dziękuje, sir.
Znowu czas zaczął uciekać i byłem o krok od poproszenia o coś do zjedzenia, ale nie miałem ochoty posilać się w biurach policji. Oznaczałoby to poddanie się.
Zaraz potem zasnąłem, z plecami przyklejonymi do oparcia krzesła i z głową dotykającą ściany.
Młody policjant pisał dalej na moszynie. Ale mój głos nadal płynął z przerwami – z magnetofonu. Był to dziwny głos, do którego przyznawałem się z trudem, bo był zniekształcony strachem.
– Mister Valaise, czy mogę pana prosić?
Podskoczyłem, łokieć zsunął się z oparcia i o mały włos nie spadłem z krzesła. Nade mną stał Brett. Z całą pewnością był po obiedzie, twarz miał czerwoną.
– Proszę przejść do mojego gabinetu.
Nie wiem, dlaczego koniecznie chciałem wiedzieć która godzina. W tym momencie była to dla mnie najwożniejsza rzecz na świecie.
– Jest druga po południu, sir. – Pomyślał widocznie, że w moim pytaniu kryła się wymówka, bo zaraz dodał: – Proszę mi wybaczyć, że musiał pan tak długo czekać, ale sam pan rozumie: należało sprawdzić niektóre szczegóły.
– Jakie szczegóły?
– Zaraz o tym pomówimy. Może pan, potrzebuje czegoś?
– Tak, szklanki wody.
– A może wolałby pan szklankę piwa?
Co należało wywnioskować z tej nadmiernej troskliwości? Może jakoś wszystko się układało?
– Wolę wodę, inspektorze.
W jego gabinecie stała szafka. Dzieliła się na dwie części. W pierwszej wieszano okrycia, druga zaś kryła umywalkę. Brett z wąskiej półki zdjął szklankę, którą zanim napełnił po brzegi i podał, starannie umył. Woda, tak jak we wszystkich miastach, pachniała lekko chlorem. Pijąc przyglądałem się Brettowi, który trzymał w dłoni list Marjorie.
– Przeprowadzono analizę grafotogiczną tego listu, mister Valaise. I z przykrością muszę panu donieść, że nie został napisany przez mrs Faulks!
Patrzyłem ha niego i zastanawiałem się, czy nie jest to jakaś pułapka. Wypiłem całą podaną mi wodę. Ta nowa zagadka całkiem mnie przerastała.
– Co pan na to?
Musiałem się zastanowić. Nie rozwiązane zagadki nie istnieją. To złudzenie, tak jak przypadek. Wystarczy pomyśleć i wszystko się wyjaśnia.
– Skąd mieliście próbkę jej pisma?
– Beże mój, zdobyliśmy ją w najprostszy sposób: prosząc, aby skreśliła kilka wierszy na kartce!
Kartka ta znajdowała się w teczce i Brett usłużnie wyjął ją, i podał mi razem z listem.
– Proszę spojrzeć: byliśmy na tyle sumienni, że prosiliśmy, aby napisała ten sam tekst. Tłumacz twierdzi, że ten, który mrs Faulks napisała przy nas, roi się od błędów. Pisze źle, w pańskim języku, bardzo źle. Zoś co do liter, sam pan widzi, że nie mają nic wspólnego z tymi z pierwszego listu.
– Musiała zmienić charakter pisma.
– Nie, monsieur.
Powiedział „monsieur" po francusku z tak ohydnym akcentem, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
– Biegły jest stanowczy: każdy list zostal napisany przez dwie różne osoby, przy czym autorem pierwszego jest najprawdopodobniej mężczyzna!
Odebrał mi papiery I włożył je z powrotem do teczki. Brett zachowywał się teraz inaczej. Nie był to już ostrożny i bezstronny policjant, z którym miałem do czynienia rano, był teraz zdeterminowany, pewny siebie.
– Nadal nie ma żadnych wieści o Nevilu Faulksie, mister Valoise.
– Co ja na to mogę poradzić?
– Czy pan wie, że błoto spod pana pantofli jest takie same jak to, które było na ostrzu łopatki przez pana… znalezionej! Właśnie, gdzie ją pan… znalazł?
Powstrzymałem się od odpowiedzi.
– Czy przypadkiem nie w sklepie żelaznym na Charlotte Street? – Wstał z miejsca i zdjął z wieszaka parasol. Był to ten parasol, który pożyczyła mi służąca z Fort William's Hotel. – Znaleziono ślady zaschniętej krwi na wewnętrznej stronie materiału – ciągnął dalej Brett. – Nasze laboratorium wykona dokładniejszą analizę, ale już obecnie chemicy są przekonani, że jest to krew pochodzenia ludzkiego. – Położył parasol na swoim biurku, kierując w moją stronę stalowy szpikulec. – Czy może mi pan pokazać swoje dłonie, mister Valaise?
Wyciągnąłem ręce bezradnie przed siebie. Gdy chodziłem do przedszkola, tęga nauczycielka o srogim wyglądzie robiła każdego ranka przegląd naszych dłoni. I tak jak wówczas, również teraz byłem pełen obaw. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat! Brett postąpił identycznie jak nauczycielka: Odwrócił mi ręce lekko przekręcając przeguby.
– Nie ma pan żadnych zadrapań, sir. Skąd więc ta krew na tym przedmiocie? Krew jest świeża, a parasol zanim go panu wypożyczono, stał kilka miesięcy w szafie.
Nie mogłem się nadziwić umiejętnościom policjanta. Kroczył naprzód w prowadzonym przez siebie śledztwie, przebijając się miarowo przez gąszcz chwastów, tak jak kosiarz po trawnikach Princess Garden.
– Ma pan bardzo ładne dłonie, mister Valaise. Czyżby były to dłonie mordercy?
Przygnębiony opuściłem ręce wzdłuż ciała.
– Niestety tak! – westchnąłem.
ROZDZIAŁ XX
Siedziałem w fotelu, na wprost Bretta. Magnetofon szumiał niemal bezgłośnie. Ale kiedy zatrzymywałem się w swoich zeznaniach, ten nikły szum doprowadzał mnie do szału i zmuszał do dalszego mówienia. Zacząłem wszystko od samego początku, od chwili, gdy siedząc w restauracji w Juan, zauważyłem kobietę, która wsiadła do mojego wozu. Opowiedziałem mu o naszym spotkaniu w kosynie, o torbie plażowej, którą odebrała z mojego hotelu. Opisałem mu, z jakim zapałem napisałem swój list. Opowiadałem mu o Denise i o kilku beztroskich dniach z nią spędzonych.
– Nie znam Lazurowego Wybrzeża – stwierdził Brett melancholijnie.
To oświadczenie zbliżyło mnie do niego. Ale inspektor znów przybrał minę uważną i nadętą. Przypuszczam, że magnetofon peszył również jego. Wypowiadał w jego stronę jedynie zawodowe uwagi.
Doszedłszy do sprawy listu od Marjorie, odruchowo ująłem inspektora za ramię. Chciałem koniecznie go przekonać.
– Ona go napisała, inspektorze! Przysięgam panu, że to ona. Wasz biegły myli się, chyba że… Tak, niech pan posłucha, wydaje mi się, że już wiem: ona bała się swego zazdrosnego męża. Czy nie mogła prosić jakiejś przyjaciółki aby przepisała ten list? Z czystej przezorności.
Brett nic nie odpowiedział. Gładził się po różowych wygolonych policzkach, na których można było zauważyć drobne fioletowe żyłki świadczące o trwającym procesie trawienia.
– Nie wierzy mi pan?