Выбрать главу

Ruch na tej szerokiej arterii był spory. Autobusy jechały jeden za drugim, tak jakby dopiero co opuściły zajezdnie. Nagle podskoczyłem. W orzodzie ciemnoczerwonego autobusu zauważyłem Marjorie. Podniosłem sie tak gwałtownie, że wywróciłem na obrus butelkę piwa. Machając rękami, przywarłem do panoramicznej szyby. Niestety, od Marjorie dzieliła mnie przestrzeń i hałas Princes Street. Siedząca kobieta, mimo że autobus zatrzymał się przed czerwonym światłem, nie zauważyła mnie.

Miała na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, błyszczący jak skóra morskiego Iwa, a włosy były związane aksamitną wstążką. Patrzyłem na nią bezradnie, przeżywając prawdziwe katusze.

Stałem zaledwie dziesięć metrów od niej, ale nie było siły, aby mnie zauważyła. Autobus ruszył. Nie było mowy, żebym zdążył zapłacić rachunek, zbiec na dół i dogonić opasły pojazd. A może taksówkę? Jeden rzut oka wyjaśnił mi wszystko: na postoju nie było żadnej. Pozostało mi tylko zapamiętać numer autobusu. Była to dwunastka.

Śledziłem go dalej wzrokiem. Z daleka wyglądał, z powodu zaokrąglonego dachu, jak ogromny chrząszcz. Kelnerka wycierała rozlane piwo; jej powolne i ociężałe ruchy przyjąłem jak niemą wymówkę. Miała szare zaczerwienione oczy, a jej rzadkie rzęsy trzepotały, gdy na nią patrzyłem. W restauracji panowała głęboka, wroga cisza. Poprosiłem o rachunek. Miałem na niego czekać dość długo, co wyraźnie ucieszyło kelnerkę.

* * *

O tej porze wszystkie sklepy były zamknięte zamierał ruch uliczny; Princes Street pogrążała się w senność niedzielnego wieczoru. Było jasno jak za dnia – słońce świeciło na bezchmurnym niebie – ale miasto już zasnęło. Wielkie budynki z czarnego granitu wyglądały jak gigantyczne mauzolea. Nikogo już nie było w zielonym amfiteatrze, nie było widać żadnych turystów na esplanadzie obok zamku, tak jakby nagle ogłoszono alarm i wszyscy pochowali się w schronach. Dręczyło mnie uczucie bliskiego niebezpieczeństwa, tym groźniejszego, że nie byłem w stanie określić, jakiego może ono być rodzaju.

Zatrzymałem się przy najbliższym przystanku autobusowym; prawie wszystkie linie miasta krzyżowały się w tym newralgicznym punkcie. Przystanąłem w miejscu, przy którym zatrzymywała się „dwunastka" i uzbroiłem się w cierpliwość.

Po dziesięciu minutach zatrzymał się przy mnie prawie pusty pojazd. Stanąłem na platformie, tuż obok konduktora. Oznajmił, że wieczór jest „lovely", ale ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty na pogawędkę, odpowiedziałem mu, że nie rozumiem po angielsku.

Autobus posuwał się szybko. Miasto składało się z samych wzniesień i zjazdów. Jechałem po szerokich i pustych arteriach, otwierając szeroko oczy na granitowe ściany, łudząc się, że w którymś oknie ujrzę Marjorie. Zamiast radować się z wiadomości, że przebywa ona w Edynburgu, umierałem z niepokoju. W chwili, gdy ujrzałem ją na górnym pokładzie autobusu, myślałem tylko o jednym: aby zwróciła na mnie uwagę. Ale teraz, odtwarzając spokojnie tamtą scenę, uderzało mnie to, że wyglądała na przygnębioną. Widziałem ją tylko przez trzydzieści sekund, i to z dość daleka, wystarczyło jednak, żebym zarejestrował w pamięci wyraz zatroskania. Czułem, że ma do czynienia z czymś groźnym. Z czymś, co zmusiło ją do zmiany własnych planów. Gdzie mogła teraz przebywać? Chciałem biec trasą dwunastki, wykrzykując co dziesięć metrów jej imię. Im dalej jechał ciężki pojazd, w którym siedziałem, tym większy ogarniał mnie niepokój.

Posuwaliśmy się teraz przez ponure przedmieście pełne fabryk, zbiorników gazu i niskich zabudowań. Sklepy stawały się coraz rzadsze. Jakieś tory kolejowe przecinały jezdnię, łącząc bramy z fabrycznymi dziedzińcami…

Dwunastka zatrzymała się. Sądziłem, że to kolejny przystanek, ale wszyscy wysiadali. Ostatni pasażerowie wyglądali skromnie, nosili czapki, które dawno wyszły z mody. Trzymali w ręku walizeczki, w których nosili śniadanie. Zmęczenie przebijało się szarymi plamami przez ich rudy zarost.

– To już pętla, sir.

ROZDZIAŁ IX

Idąc trasą dwunastki, do centrum wróciłem pieszo. Od miejsca, w którym wsiadłem do autobusu, do jego pętli było siedem przystanków Odwoływałem się do jakiegoś iluzorycznego szóstego zmysłu, starając się zgadnąć, gdzie ona mogła wysiąść.

Odrzuciłem odlotnie trzy przystanki, gdyż znajdowały sie zbyt daleko na przedmieściach. Od miejsca, w którym domy zaczęły wyglądać przyzwoicie, podjąłem uważną obserwację każdej łasady mając nadzieję trafić na jakiś hotel, który mogłem pominąć w czasie porannej „rundy". Znalazłem jeden, ale był to raczej pensjonat niż hotel. Mimo to postanowiłem zadzwonić. Otworzyła mi starsza kobieta o błękitnych włosach i lękliwej postawie. Miała okulary o grubych szkłach, które powodowały, że miałem wrażenie, iż patrzy na mnie wielka żaba. Oświadczyła mi zaraz, że wszystko jest zajęte. Zapytałem, czy mieszka u niej pani Marjorie Faulks, a ona zapewniła mnie, że nie.

Reszta drogi była wyjątkowo nużąca. Zatrzymywałem się przy każdym domu stojącym przy trasie, a ponadto penetrowałem wszystkie sąsiednie ulice. Było to zajęcie męczące i przygnębiające, ponieważ nie miałem już żadnych złudzeń co do wyników poszukiwań. Nie sposób odnaleźć młodą kobietę o dziesiątej w nocy na pustych ulicach Edynburga. Im bardziej ciemności opanowywały miasto, tym ciemniejsze, bardziej nieludzkie i odpychające stawały się mijane kamienice. Mimo, że niebo było jeszcze jasne, paliły się już lampy uliczne. Po biegnących w dół ulicach hulał wiatr z Morza Północnego; po każdym jego podmuchu tłusty bruk pokrywał się kropelkami wilgoci; nie był to prawdziwy deszcz, raczej pył wodny z pobliskich fal.

Nie miałem już czego oczekiwać od tej kamiennej samotni. Mury, które więziły Marjorie, nie rozstąpią się dziś wieczorem.

* * *

Właścicielka „Learmonth Hotel" siedziała w hotelu i czytała jakąś powieść w sztywnej okładce. Dookoła panował spokój. Kobziarz, podwinąwszy rękawy, rozpakowywał skrzynię Ginger Wine, ustawione wokół niego butelki z czerwonymi główkami wyglądały jak kręgle.

Poprosiłem o klucz. Nie pamiętałem numeru pokoju i gospodyni musiała zajrzeć do księgi gości.

– Ktoś pytał o pana! – oświadczyła mi. Wyprostowałem się nagle.

– Pani Faulks?

– Nie, jakiś mężczyzna.

Zatkało mnie.

– Jak wyglądał?

– Nie wiem, bo dzwonił.

– To był Francuz?

– Nie, proszę pana.

– Jak się nazywał?

– Nie podał swego nazwiska, proszę pana.

– Zostawił jakąś wiadomość dla mnie?

– Żadnej.

– Czy zadzwoni jeszcze?

– Tego nie powiedział.

Podała mi klucz. Miałem numer czternasty.

Nie mogłem odejść od swej rozmówczyni. Ta nowa tajemnica wprawiła mnie w osłupienie.

– Czy ten mężczyzna wymienił moje nazwisko?

Popatrzyła na mnie zdumiona.

– Oczywiście, proszę pana.

– Chciał ze mną rozmawiać?

– Właściwie to chciał wiedzieć, czy pan się zatrzymał w naszym hotelu.

– O której telefonował?

– Po południu, ale nie jestem w stanie powiedzieć która to była dokładnie, sir.

O co więcej mogłem ją pytać? Od momentu przyjazdu miałem wrażenie, że drażnię Szkotów. Nie tak dawno ta starsza kobieta o błękitnych włosach spojrzała na mnie poprzez swoje monstrualne okulary wzrokiem pełnym grzecznej nagany. A jeszcze przedtem, w restauracji, kelnerka, która wycierała wylane przeze mnie piwo, dawała mi na swój sposób do zrozumienia, że moje miejsce nie jest tutaj. A konduktor dwunastki, który trochę pogardliwie rzucił w moją stronę: „To już pętla, sir". Na ogół wzbudzam dość szybko sympatię ludzi. Dlatego też stanowiło to dla mnie coś w rodzaju tajemnicy.