Kupiłem jakąś angielską gazetę. Leżało ich kilka na kontuarze recepcji. Groźny tytuł informował o strajku generalnym wszystkich transportowców Wielkiej Brytanii.
Zatem byłem uwięziony w Edynburgu na czas nieokreślony.
Kiedy się zbudziłem, stwierdziłem, że pokój jest zalany słońcem, i przez chwilę myślałem, że jestem w Juan-les-Pins. Wrażenie było tak silne, że zacząłem szukać Denise po prawej stronie łóżka. Ale Denise spała o jakieś dwa tysiące kilometrów stąd.
Była zaledwie siódma i dla Szkocji rozpoczynał się cudowny letni dzień. Za gigantycznym oknem, nad niemal czarnymi dachami jaśniało śródziemnomorskie niebo, bez ani jednej chmurki. Wyciągnąłem z tego wniosek, że teraz wszystko się ułoży, że wyjaśnią się wszelkie tajemnice, że przed dwunastą będę mógł trzymać Marjorie w ramionach.
Z ulicy dobiegał nosowy dźwięk kobzy, oznajmiający, że przyjechał nowy autokar pełny turystów. Wziąłem prysznic i zamówiłem dzbanek czarnej kawy. Nie miałem odwagi spotkać się w dining-roomie ze starymi, wyfiokowanymi ladies.
Po godzinie, odświeżony i wypoczęty, pełny energii i nadziei, wsiadłem na Princes Street do autobusu numer 12.
Tym razem był w nim ścisk. Miasto wydawało się dziś weselsze. Nie było już tego nagromadzenia surowego i ponurego granitu, które przygnębiało mnie poprzedniego dnia, miałem teraz do czynienia z malowniczym miastem stawiającym czoło minionym stuleciom i patrzącym ufnie w przeszłość. Zamiast zająć miejsce na platformie autobusu, co powodowało, że stawałem tyłem do kierunku jazdy, a ulice uciekały przede mną, poszedłem na górny pokład, gdzie udało mi się znaleźć miejsce akurat tam, gdzie wczoraj stała Marjorie. Chodniki widziane z góry stawały się ciekawsze, a sam mogłem uczestniczyć w życiu mijanych kamienic. Nadal wypatrywałem hotelu, który mógł ujść moim wieczornym poszukiwaniom: nie było takiego wzdłuż całej trasy.
Przez wysokie okna widziałem mężczyzn rozebranych do pasa i kobiety w szlafrokach. Migały mi surowe wnętrza i wesołe mieszkania w stylu rokoko, zatrzymywałem w pamięci przelotne wizje, dzięki którym miasto stawało mi się bliższe. Przed frontowymi drzwiami umundurowani doręczyciele stawiali butelki mleka. Czerwone auta pocztowe, podobne do strażackich wozów, jeździły zygzakiem od jednego chodnika do drugiego, a na ich drzwiach błyszczały w słońcu złote inicjały królowej Elżbiety II. Podróżni zwracali się do siebie tym samym radosnym zdaniem: „Lovely day today".
Słońce uderzało do głowy jak upajające lekkie wino. Po kilku przystankach zwróciłem uwagę na szyldy: „Bed and breakfast". Nie zauważyłem ich poprzedniego dnia.
Było to dla mnie objawienie: ludzie przybywający do Edynburga nie muszą przecież mieszkać wyłącznie w hotelach. Tak jak w niektórych regionach turystycznych Francji, również tutaj ludzie wynajmują pokoje! Bed and breakfast! Łóżko i poranne śniadanie… Wysiadłem z autobusu. Znajdowałem się o trzy przystanki od Princes Street. Chcąc działać racjonalnie, powinienem był wrócić do miejsca, z którego wyruszyłem, aby sprawdzić wszystkie „Bed and breakfast", ale byłem za bardzo zniecierpliwiony, aby logicznie zacząć poszukiwania.
Zadzwoniłem do pierwszych napotkanych drzwi, nad którymi widniała tablica. Otworzył mi je jakiś wysoki facet o końskiej twarzy.
– Przepraszam, czy nie zatrzymała się u pana…
Z piętnaście razy zadawałem to samo pytanie. Nie była to właściwa pora do tego rodzaju odwiedzin, nawet ludzi, którzy wynajmowali pokój po jakimś zmarłym krewnym czy po synu w wojsku. Dawali mi to szorstko do zrozumienia zatrzaskując drzwi:
– Nie ma u nas pani Faulks, proszę pana!
Postępując dalej tak, stanę się niebawem ośrodkiem zainteresowania całego Edynburga, ale przyznaję, że te uparte poszukiwania podniecały mnie. Wdzieranie się nad ranem do cudzych mieszkań, możność rzucenia okiem na ciemne wyłożone boazerią korytarze, w których migotały miedziane naczynia na doniczki i stare ryciny, wywoływały we mnie uczucie niemal zadowolenia. Wsłuchiwałem się w bulgoty dochodzące z łazienek i płacz marudzących nad ranem dzieci. Niekiedy zjawiała się w szparze drzwi ciekawska twarz nieuczesanej kobiety.
– Nie, proszę pana, pani Faulks nie mieszka u mnie!
Z jednego domu wyskoczył zły buldożek, który gdyby nie to, że gospodyni przytrzymała go za obrożę, byłby mnie rozszarpał. Przez cały czas, gdy z nią rozmawiałem, pies wściekle ujadał.
Rozpocząłem swoje poszukiwania idąc z powrotem, w kierunku Princes Street. Zakładałem, że jeśli Marjorie zatrzymała się w jednym z tych „Bed and breakfast", musiała to zrobić w pobliżu centrum.
Początkowo liczyłem domy, do drzwi których dzwoniłem, ale po pewnym czasie straciłem rachubę.
Ten, do którego teraz się zbliżałem, wyglądał okazałe i zachował elementy świadczące o tym, że należał kiedyś do kogoś zamożnego. Po obu stronach schodów prowadzących do drzwi, szerszych od dotychczas odwiedzanych, wisiały dwie błyszczące lampy z miedzi. Tablica oferująca pokoje była prawie niewidoczna, bo miała zbyt małe wymiary. Zapewne gospodarz, a raczej gospodyni wstydziła się, że musi uciekać się do tego sposobu powiększania swoich dochodów. Wyobraziłem sobie, że chodzi o jakąś zrujnowaną damę, albo o godną szacunku wdowę, upierającą się przy zachowaniu domu, którego utrzymanie było zbyt kosztowne.
Zadzwoniłem i prawie natychmiast usłyszałem nerwową bieganinę za drzwiami, a następnie głuche uderzenie o nie. Ktoś niepewną ręką zaczął manipulować przy zamku i po chwili uchyliło się ciężkie skrzydło z okuciami; naprzeciw mnie stał miły chłopiec o jasnych włosach i przyglądał mi się z góry na dół z nieukrywaną ciekawością.
Z głębi domu rozległ się śpiewny, zmanierowany głos starszej kobiety:
– Dawidzie, poproś żeby czekano. Zaraz przyjdę.
Dawid przytaknął głową. Uśmiechnąłem się do niego, ale on był nadal poważny i czujny.
Spory hol podkreślający okazałość domu był cały pomalowany na biało, a posadzka przykryta była dywanami w jeszcze całkiem dobrym stanie. Nad holem górowała galeria z drewnianą balustradą. Nagle na górze otworzyły się drzwi łazienki. Sądziłem, że pojawi się starsza pani, której głos przed chwilą usłyszałem, ale stanęła w nich Marjorie. Była w białym szlafroku, a głowę miała owiniętą ręcznikiem. Gdy mnie spostrzegła, niemal podskoczyła i to tak, że pomyślałem, iż zacznie krzyczeć z wrażenia. Prawie równocześnie wyszła z jakiegoś pokoju no parterze gospodyni.
Była młodsza, niż sądziłem. Pulchna, mocno umalowana, ubrana w zbyt jaskrawą suknię kobieta patrzyła na mnie przez staromodne ręczne binokle. Wszystko rozgrywało się teraz rówlegle i to na dwóch poziomach. Właścicielka domu, lustrując mnie przez swoje szkła, skinęła głową, Marjorie zaś stała przerażona, błagając mimiką, abym się do niej nie odezwał.
– Czym mogę służyć, proszę pana?
– Czy ma pani wolny pokój?
– Niestety, nie.
Widziałem, jak Marjorie wchodziła do swego pokoju i zdawało mi się, że słyszę jakieś głosy.
– Zatem przepraszam panią, madame…
– Jest pan Francuzem!
– Tak.
– Jest mi niezmiernie przykro, ale mam już komplet…
Wyjaśnienie uzupełniła życzliwym uśmiechem, głeszcząc włosy małego chłopca. Po raz pierwszy od chwili, w której zjawiłem się w tym mieście, ktoś odnosił się do mnie z sympatią. Uśmiechnąłem się do niej serdecznie. Przecież Marjorie zatrzymała się u niej! Na pożegnanie ukłoniłem się ceremonialnie, co sprawiło jej nieskrywaną przyjemność.