Chwilę potem inny młodzieniec wysunął się z cienia i stanął naprzeciw Dicksteina, zastępując mu drogę. Dickstein stał spokojnie i czekał. Myślał: co jest, u diabła? Nie miał pojęcia, kto mógłby za nim chodzić już teraz ani dlaczego ten ktoś posługiwał się przy tym takimi amatorami z ulicy.
Ostrze noża błysnęło w świetle ulicy. Ogon podszedł od tyłu. Wyrostek z przodu powiedział:
– W porządku, pedałku, oddaj nam swój portfel.
Dickstein odetchnął z ulgą. To tylko złodzieje, którzy uważali, że każdy wychodzący z nocnego klubu jest łatwym kąskiem.
– Nie bijcie mnie – powiedział Dickstein. – Dam wam pieniądze. – Wyjął portfel.
– Portfel – powtórzył wyrostek.
Dickstein nie chciał wdawać się z nimi w bójkę. Wprawdzie łatwo mógł zdobyć więcej gotówki, lecz utrata wszystkich dokumentów i kart kredytowych stwarzała pewne trudności. Wyjął banknoty z portfela i podał je napastnikom.
– Dokumenty muszę zatrzymać. Weźcie pieniądze, nie złożę meldunku.
Chłopak chwycił pieniądze. Ten z tyłu polecił:
– Weź karty kredytowe.
Młodszy był wyraźnie słabszy. Dickstein spojrzał na niego i zapytał:
– Dlaczego nie zejdziesz mi z drogi, synu? – Potem ruszył do przodu, wymijając go zewnętrzną stroną chodnika.
Skórzane buty zabębniły krótko o trotuar: ten drugi zaatakował Dicksteina, pozostał więc już tylko jeden sposób rozwiązania tej sytuacji. Dickstein odwrócił się, chwycił stopę chłopaka, gotową do wymierzenia ciosu, pchnął go, po czym wykręcił i złamał mu nogę w kostce. Chłopak krzyknął z bólu i upadł.
Wtedy błyskawicznie zbliżył się ten z nożem. Dickstein odskoczył, kopnął chłopaka w goleń, odskoczył i kopnął znowu. Chłopak zamierzył się nożem. Dickstein wykonał unik i kopnął tamtego po raz trzeci dokładnie w to samo miejsce. Rozległ się trzask łamanej kości i facet upadł.
Dickstein stał przez chwilę, patrząc na dwóch rannych nieboraków. Czuł się jak rodzic, którego dzieciaki doprowadziły do tego, że podniósł na nie rękę. Myślał: dlaczegoście mi to zrobili? Obaj byli właściwie dziećmi. Mogli mieć po siedemnaście lat. Byli zdeprawowani. Żerowali na homoseksualistach, a przecież dokładnie tym samym zajmował się tej nocy Dickstein.
Wreszcie odszedł. Był to wieczór, o którym najlepiej nie pamiętać. Postanowił wyjechać z miasta rano.
Gdy Dickstein pracował, przebywał jak najwięcej w pokoju hotelowym, aby uniknąć rzucania się w oczy. Mógłby być nałogowym pijakiem, chociaż picie podczas działań operacyjnych to rzecz nierozsądna – alkohol przytępiał jego czujność – w innych zaś przypadkach nie odczuwał potrzeby picia. Spędzał mnóstwo czasu, patrząc przez okno albo siedząc naprzeciw migającego ekranu telewizora. Nie spacerował po ulicach, nie przesiadywał w barach hotelowych, nawet nie jadał w hotelowych restauracjach. Zawsze zamawiał jedzenie do pokoju. Istnieją jednak granice ostrożności, których człowiek nie może przekroczyć: nie potrafi być niewidzialny. W hallu hotelu “Alfa” w Luksemburgu wpadł na kogoś, kto go znał.
Stał w recepcji przy kontuarze i płacił rachunek za pobyt, bo właśnie się wyprowadzał. Pokazywał kartę kredytową na nazwisko Ed Rodgers, gdy usłyszał z tyłu wypowiedziane po angielsku słowa:
– Mój Boże! Nat Dickstein, chyba się nie mylę?
Ogarnęło go nagłe przerażenie. Jak każdy agent, który ukrywa swoją tożsamość, żył w ciągłym strachu, że ktoś z odległej przeszłości go zdemaskuje. To było niby zły sen z policjantem, który wrzeszczy: “Jesteś szpiegiem”, niby natarczywy wierzyciel mówiący: “Ale twoja matka tam jest. Widziałem ją przez okno, chowała się pod kuchennym stołem”.
Jak każdy agent, Dickstein został przeszkolony, jak ma się zachować w podobnych okolicznościach, zasada była prosta: ktokolwiek to jest, nie znasz go. Musieli to ćwiczyć w szkole. Mówiono: dziś jesteś Chaimem Meyersonem, studentem inżynierii. I tak dalej. A potem, późnym popołudniem, aranżowano sytuację, kiedy wpadałeś na swojego kuzyna albo dawnego profesora ze studiów, albo rabina, który znał całą twoją rodzinę. Za pierwszym razem zawsze uśmiechałeś się i mówiłeś: “dzień dobry”, rozmawiałeś przez chwilę o dawnych czasach, i wieczorem twój opiekun ze szkoły oświadczał ci, że jesteś skończony – spieprzyłeś sprawę. W końcu nauczyłeś się patrzeć starym przyjaciołom prosto w oczy, pytając: “Kto pan do licha jest?”.
Tak oto powrócił problem z dawnych treningów w czasach szkoły. Dickstein najpierw spojrzał na recepcjonistę, który właśnie wymeldowywał go jako Eda Rodgersa. Ten nie reagował. Pewnie ani nie rozumiał, o co chodzi, ani nie słuchał, ani go to nie obchodziło.
Czyjaś ręka poklepała Dicksteina po ramieniu. Z przepraszającym uśmiechem odwrócił się, mówiąc po francusku:
– Obawiam się, że to jakaś pomyłka…
Sukienkę miała podwiniętą do pasa, twarz zarumienioną z podniecenia. Całowała Jasifa Hasana.
– Ależ to ty! – powiedział Jasif Hasan.
Przerażające wspomnienie tamtego poranka w Oksfordzie dwadzieścia lat temu sprawiło, że Dickstein stracił na chwilę panowanie nad sobą, zapomniał o treningu i popełnił największy błąd w swojej karierze. Patrzył zaszokowany i wreszcie wyrzekł:
– Chryste, Hasan.
Hasan uśmiechnął się, wyciągnął dłoń i powiedział:
– Jak dawno… to musiało być… ponad dwadzieścia lat!
Dickstein uścisnął mechanicznie podaną dłoń, świadom popełnionego błędu, i spróbował wziąć się w garść.
– Dokładnie tyle – mruknął. – Co tu porabiasz?
– Mieszkam. A ty?
– Właśnie wyjeżdżam. – Dickstein postanowił natychmiast wyjść, szybko, zanim nie stanie się coś gorszego. Urzędnik wręczył mu kartę kredytową, którą Dickstein podpisał: “Ed Rodgers”. Spojrzał na zegarek. – Do licha, muszę złapać ten samolot.
– Mam tu samochód – powiedział Hasan. – Podwiozę cię na lotnisko. Musimy pogadać.
– Zamówię taksówkę…
Hasan pochylił się do urzędnika hotelowego.
– Proszę zwolnić wóz i dać to kierowcy za fatygę. – Położył kilka monet.
– Naprawdę, śpieszę się – powiedział Dickstein.
– A więc w drogę! – Hasan wziął walizkę Dicksteina i ruszył do wyjścia.
Bezradny, ogłupiały i bezwolny, Dickstein podążył za nim.
Wsiedli do dwuosobowego angielskiego sportowego samochodu. Dickstein obserwował Hasana, gdy ten wyprowadzał wóz z parkingu i wjeżdżał na drogę. Arab zmienił się i trudno było określić jego wiek. Siwe pasma w wąsach, duży brzuch, niższy głos – tego można się było spodziewać. Ale było coś jeszcze. Hasan zawsze wydawał się Dicksteinowi typowym arystokratą. Ruchy miał powolne, nonszalanckie, a wobec innych, zwłaszcza młodszych i pełnych energii, zwykł okazywał znudzenie. Teraz z tych manier nic nie pozostało. Hasan by taki jak jego samochód: szybciej, byle szybciej. Dickstein zaczął się zastanawiać, ile Hasan jeszcze zachował ze swego dawnego arystokratyzmu.
Uznając konsekwencje swego błędu, Dickstein próbował ocenić rozmiar szkód.
– Więc teraz mieszkasz tutaj? – zapytał.
– Mój bank ma tu swoje główne przedstawicielstwo europejskie.
Zatem nadał jest bogaty, pomyślał Dickstein.
– Jaki to bank?
– Cedar Bank w Libanie.
– Dlaczego Luksemburg?
– Bo to uznane centrum finansowe – wyjaśnił Hasan. – Tutaj mieści się Europejski Bank Inwestycyjny. A co u ciebie?
– Mieszkam w Izraelu. Mój kibuc wyrabia wino. Szukam możliwości zbytu w Europie.
– Chcesz sprzedać piasek na pustyni?
– Sam tak zaczynam myśleć.
– Może będę mógł ci pomóc, jeśli wrócisz do Luksemburga. Mam tu mnóstwo kontaktów. Mogę ci zaaranżować kilka spotkań.
– Dzięki. Trzymam cię za słowo. – Jeśli gorsze stanie się najgorszym, pomyślał Dickstein, może przynajmniej uda się sprzedać trochę wina.
– A zatem twój dom jest teraz w Palestynie, a mój dom w Europie – powiedział Hasan, Dickstein zaś ocenił, że jego uśmiech jest wymuszony.
– Jak twój bank prosperuje? – spytał, zastanawiając się, czy “mój bank” znaczyło: “bank, którego jestem właścicielem”, czy: “bank, którym zarządzam”, czy też: “bank, dla którego pracuję”.
– Och, całkiem dobrze.
Wyglądało na to, że nie mają sobie wiele więcej do powiedzenia. Dickstein chciał zapytać, co się stało z rodziną Hasana w Palestynie, jak skończyła się jego przygoda z Eilą Ashford i dlaczego jeździ sportowym wozem. Obawiał się jednak, że odpowiedzi mogą być bolesne zarówno dla Hasana, jak i dla niego.
– Jesteś żonaty? – spytał Hasan.
– Nie. A ty?
– Nie.
– Czy to nie dziwne? – spytał Dickstein.
Hasan uśmiechnął się.
– Nie nadajemy się do tego, by brać na siebie odpowiedzialność, ani ty, ani ja…