– Ja się nadaję – zaprzeczył Dickstein, mając na myśli osieroconego Motiego, któremu nie dokończył jeszcze Wyspy Skarbów.
– Ale masz w sobie duszę włóczęgi, może nie? – powiedział Hasan, robiąc do niego oko.
– O ile pamiętam, byłeś kobieciarzem – powiedział Dickstein.
– To były piękne dni.
Dickstein próbował nie myśleć o Eili. Dotarli do lotniska i Hasan zatrzymał samochód.
– Dzięki za podwiezienie – powiedział Dickstein.
Hasan odwrócił się na siedzeniu.
– Nie pojmuję – powiedział. – Wyglądasz teraz młodziej niż w 1947.
Dickstein uścisnął jego dłoń.
– Przepraszani, że tak się śpieszę. – Wysiadł z samochodu.
– Nie zapomnij do mnie zadzwonić, gdy będziesz następnym razem – powiedział Hasan.
– Do widzenia. – Dickstein zamknął drzwi samochodu i skierował się w stronę budynku.
Teraz wreszcie pozwolił sobie na wspomnienia.
Cztery osoby w zarośniętym ogrodzie zamilkły na mgnienie – nie dłuższą niż jedno uderzenie serca. Potem ręce Hasana przesunęły się po ciele Eili. Nagle Dickstein i Cortone cofnęli się przez lukę w żywopłocie i zniknęli z widoku. Kochankowie nie zauważyli ich. Szli w kierunku domu. Gdy oddalili się już spory kawałek, Cortone powiedział:
– Jezu, to była mocna rzecz.
– Nie mówmy o tym – poprosił Dickstein. Czuł się jak facet, który oglądając się za siebie, wpadł na latarnię. Czuł ból i wściekłość, za które nikogo prócz siebie nie mógł winić.
Przyjęcie na szczęście się kończyło. Wyszli nie żegnając się z rogaczem – profesorem Ashfordem, który siedział w kącie pogrążony w dyskusji ze studentem. Poszli do “George’a” na lunch. Dickstein jadł bardzo mało, ale wypił trochę piwa.
– Słuchaj, Nat – zagadnął Cortone – nie wiem, dlaczego tak się tym gryziesz. Myślę, że to dowód, iż jest osiągalna, może nie?
– Tak – zgodził się Dickstein, chociaż tak nie myślał.
Rachunek wyniósł ponad dziesięć szylingów. Dickstein odprowadził Cortonego na dworzec. Pożegnali się serdecznie i Cortone wsiadł do pociągu.
Dickstein spacerował przez kilka godzin po parku, prawie nie czując chłodu. Próbował się wyzwolić z własnych uczuć. Bez powodzenia. Wiedział, że to nie zazdrość o Hasana ani rozczarowanie Eilą czy też zawiedzione nadzieje, w których spełnienie nie wierzył. Był rozbity i nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Zapragnął mieć kogoś, komu mógłby się zwierzyć.
W niedługi czas potem wyjechał do Palestyny, lecz nie z powodu Eili. W ciągu następnych dwudziestu jeden lat nigdy nie miał kobiety. Ale i z tym Eila nie miała nic wspólnego.
Jasif Hasan wracał z luksemburskiego lotniska absolutnie wściekły. Miał wciąż w oczach, jakby to było wczoraj, młodego Dicksteina: blady Żyd w tanim garniturze, wątły jak dziewczyna, zawsze lekko skulony, jakby spodziewał się uderzenia, wpatrzony z młodzieńczą tęsknotą w dojrzałe ciało Eili Ashford i z uporem dowodzący, że jego naród musi mieć Palestynę, niezależnie od tego, czy Arabowie zgodzą się na to, czy nie. Hasan myślał o nim jak o naiwnym dziecku. Teraz Dickstein mieszka w Izraelu, uprawia winorośl i wyrabia wino. Znalazł dom, a on go utracił.
Hasan już nie był bogaty. Nigdy nie miał wielkiego majątku, nawet jak na stosunki lewantyńskie, ale zawsze dobrze jadał, nosił kosztowne ubrania, pobierał nauki w dobrych szkołach i świadomie przyswoił sobie sposób bycia i maniery arabskiej arystokracji. Jego dziadek był znanym lekarzem, który swego starszego syna umieścił na studiach medycznych, a młodszego skierował do biznesu. Młodszy, ojciec Hasana, kupował i sprzedawał tekstylia w Palestynie, Libanie i Transjordanii. Interes pod rządami brytyjskimi rozwijał się, a syjonistyczna imigracja rozszerzała rynek zbytu. Do 1947 rodzina posiadała sklepy na całym Bliskim Wschodzie oraz rozległą siedzibę rodową w pobliżu Nazaretu.
Rok 1948 zrujnował ich. Gdy ogłoszono powstanie państwa Izrael i armie arabskie przystąpiły do ataku, rodzina Hasana popełniła fatalny błąd, przenosząc się wraz z całym dobytkiem do Syrii. Nigdy już stamtąd nie wrócili. Dom lewarowy w Jerozolimie spłonął, sklepy zostały zniszczone lub przejęli je Żydzi, posiadłości ziemskie dostały się pod “administrację” izraelskiego rządu. Hasan słyszał, że jego rodowa wieś została kibucem.
Od tamtego czasu ojciec Hasana mieszkał w zorganizowanym przez ONZ obozie dla uchodźców. Ostatnią sensowną rzeczą, jaką zrobił, było napisanie listu polecającego dla Jasifa do libańskich bankierów. Jasif miał wykształcenie uniwersyteckie i świetnie mówił po angielsku, więc dostał pracę w banku. Złożył wniosek o odszkodowanie za ziemię, zgodnie z podpisanym w 1953 aktem akwizycji gruntów, ale rząd izraelski odmówił.
Rodzinę w obozie odwiedził tylko raz, tego jednak, co zobaczył, nie zapomni do końca życia. Żyli w szopie zbitej z desek i korzystali ze wspólnych toalet. Nie mieli żadnych przywilejów. Byli tylko jedną z wielu tysięcy rodzin bez domu, celu życia i nadziei. Gdy Jasif zobaczył, jak ojciec – niegdyś energiczny, bystry, władczy mężczyzna, który potrafił kierować wielkim biznesem – stoi w kolejce po jedzenie i spędza czas na grze w trik-traka, zapragnął obrzucać bombami szkolne autobusy.
Kobiety przynosiły wodę i sprzątały dom częściej niż zwykle, ale mężczyźni wałęsali się w używanych ubraniach, na nic nie czekając; ich ciała więdły, a umysły tępiały. Młodzi przechadzali się z butnymi minami, kłócili miedzy sobą i walczyli na noże, bo nie mieli przed sobą nic prócz perspektywy kompletnej bezczynności w promieniach palącego słońca.
Obóz cuchnął ściekami i rozpaczą. Hasan nigdy tam nie wrócił, chociaż nadal pisywał listy do matki. Wyrwał się z potrzasku, a że zostawił ojca… Cóż, ojciec sam mu w tym pomógł, a więc musiał tego chcieć.
Hasan odnosił skromne sukcesy jako urzędnik bankowy. Był inteligentny i uczciwy, ale praca, jaką wykonywał, nie dawała mu satysfakcji. Notatki służbowe, sporządzanie wykazów i kopii nużyło go. Sercem był gdzie indziej.
Nigdy nie zapomniał, co zostało mu odebrane. Niósł swą nienawiść przez życie niczym sekretne brzemię. Cokolwiek podsuwałby mu logiczny umysł, dusza mówiła, że opuścił ojca w potrzebie, poczucie winy rosło wraz z nienawiścią do Izraela. Z roku na rok oczekiwał, że armie arabskie zniszczą syjonistycznych okupantów, z każdą zaś kolejną przegraną stawał się coraz bardziej nieszczęśliwy i wściekły.
W 1957 zaczął pracować dla wywiadu egipskiego. Nie był ważnym agentem, ale ponieważ bank stopniowo rozszerzał swoje europejskie interesy, Hasan zaczął zbierać interesujące informacje; docierały doń zarówno drogą służbową, jak i z plotek w dyrekcji banku. Czasem Kair i pytał o konkretne sprawy dotyczące finansów przedsiębiorstw przemysłu i zbrojeniowego, żydowskich filantropów czy arabskich milionerów. Jeśli Hasan nie znajdował szczegółowych danych w bankowym archiwum, – często otrzymywał je od przyjaciół albo dzięki kontaktom w świecie biznesu. Miał też zadanie ogólne: obserwować izraelskich biznesmenów w Europie, jako że mogą być agentami. Oto dlaczego spotkawszy przypadkiem Nata Dicksteina zachował się wobec niego tak przyjaźnie.
Hasan przypuszczał, że to, co mu opowiedział Dickstein, mogło być prawdą. W sfatygowanym ubraniu i wciąż takich samych okrągłych okularach, Nat wyglądał właśnie jak podrzędny kupiec, który ma kłopoty z promocją swoich towarów. Ale z drugiej strony, ta dziwna sprawa na rue Dicks poprzedniej nocy. Znaleziono tam dwóch młodych, znanych policji drobnych złodziejaszków, brutalnie unieszkodliwionych. Hasan zdobył wszystkie informacje dzięki kontaktom z policją miejską. Było jasne, że tamci dwaj źle wybrali przyszłą ofiarę. Mógł ich tak urządzić tylko zawodowiec: żołnierz, policjant, czyjś goryl albo… agent. Po takim incydencie każdy Izraelczyk, który odlatuje w pośpiechu następnego ranka, wart byłby sprawdzenia.
Hasan wrócił do hotelu “Alfa” i zagadnął urzędnika w recepcji:
– Byłem tu godzinę temu, kiedy wymeldowywał się jeden z waszych gości. Może pan pamięta?
– Chyba tak, proszę pana.
Hasan wręczył mu dwieście franków luksemburskich.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, pod jakim nazwiskiem był zameldowany?
– Oczywiście, proszę pana. – Urzędnik sprawdził akta. – Edward Rodgers z magazynu “Science International”.
– A nie Nathaniel Dickstein?
Cierpliwy urzędnik przecząco pokręcił głową.
– A mógłby pan sprawdzić, czy Nathaniel Dickstein z Izraela był tu w ogóle zameldowany?
– Oczywiście. – Przez kilka minut urzędnik przeglądał papiery. Podniecenie Hasana rosło. Jeśli Dickstein zameldował się pod fałszywym nazwiskiem i nie był producentem wina – to w takim razie kim, jeśli nie agentem izraelskim? W końcu urzędnik zamknął księgę.
– Z całą pewnością nie, proszę pana.
– Dziękuję.
Hasan wyszedł. Rozpromieniony wracał do biura. Dzięki swemu sprytowi odkrył coś ważnego. Jak najszybciej zasiadł przy biurku, by napisać: zauważony tutaj podejrzany jako agent izraelski Nat Dickstein alias Ed Rodgers. Wzrost 5 stóp, drobna budowa dala, włosy ciemne, brązowe oczy, wiek ok. 40 lat.