Выбрать главу

Zakodował wiadomość, następnie zastosował dodatkowy kod słowny i wysłał ją teleksem do głównej siedziby banku egipskiego. Wiadomość i tak nie mogłaby tam trafić. Dodatkowy kod instruował pocztę w Kairze, by przesłała teleks do dyrekcji wywiadu cywilnego.

Przesłanie wiadomości nie było już taką przyjemnością. Mogło nie być żadnej reakcji ani podziękowania z drugiej strony. Hasan nie miał teraz nic innego do roboty, jak tylko wrócić do normalnej pracy w banku i starać się nie śnić na jawie.

A jednak niewiele później zadzwonił telefon z Kairu. Przedtem nie zdarzało się to nigdy. Czasami wysyłano mu depesze, teleksy, nawet listy, zawsze naturalnie zakodowane. Raz czy dwa spotkał się z ludźmi z ambasad arabskich i otrzymał słowne instrukcje. Ale nigdy jeszcze nie telefonowano. Jego meldunek musiał wywołać większe wrażenie niż mógł oczekiwać. Telefonujący pragnął wiedzieć więcej o Dicksteinie.

– Chcę potwierdzić tożsamość klienta w związku z pańską wiadomością – oznajmił. – Czy nosi okrągłe okulary?

– Tak.

– Czy mówi po angielsku z akcentem z przedmieścia? Czy rozpoznaje pan taki akcent?

– Dwa razy tak.

– Czy ma numer wytatuowany na przedramieniu?

– Dzisiaj tego nie widziałem, ale wiem, że ma… Studiowałem z nim w Oksfordzie, dawno temu. Jestem pewien, że to on.

– Pan go zna? – spytał zdziwiony głos z Kairu. – Czy ta informacja znajduje się w pańskich aktach?

– Nie, bo ja nigdy…

– Więc powinna się tam znaleźć – stwierdził głos ze złością. – Jak długo pan jest z nami?

– Od 1957 roku.

– To wyjaśnia wszystko… Stare dzieje. Okay. Teraz słuchaj pan. Ten człowiek jest bardzo ważnym… klientem. Chcemy, by towarzyszył mu pan dwadzieścia cztery godziny na dobę, rozumie pan?

– To niemożliwe – odparł zmartwiony Hasan. – Opuścił miasto.

– Dokąd wyjechał?

– Podwiozłem go na lotnisko. Nie wiem, dokąd poleciał.

– Więc musi pan sprawdzić. Niech pan zadzwoni na lotnisko, spyta i o jego lot i zadzwoni do mnie w ciągu piętnastu minut.

– Zrobię, co mogę.

– Nie interesuje mnie, co pan może – odparł głos z Kairu. – Chcę wiedzieć, dokąd poleciał, zanim jeszcze się tam znajdzie. Ma pan zadzwonić do mnie w ciągu piętnastu minut. Skoro złapaliśmy z nim kontakt, nie możemy go znowu zgubić.

– Zaraz się połączę – obiecał Hasan, ale linia ogłuchła, zanim skończył zdanie.

Odłożył słuchawkę. Oczywiście nie otrzymał podziękowań z Kairu. Ale to było jeszcze lepsze. Nagle stał się ważny, jego praca stała się pilna, wszystko zależało od niego. Miał szansę uczynić coś dla sprawy arabskiej, miał wreszcie szansę uderzyć. Podniósł słuchawkę i zaczął wykręcać numer linii lotniczych.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nat Dickstein postanowił zwiedzić elektrownię atomową we Francji, ponieważ francuski był jedynym europejskim językiem, którym posługiwał się znośnie, poza angielskim oczywiście, ale Anglia nie należała do Euratomu. Wybrał się do elektrowni autobusem, razem z wycieczką studentów i turystów. Krajobraz przesuwający się za oknem bardziej przypominał okolice Galilei niż Essex, które Dickstein w latach chłopięcych uważał za symbol wsi.

Miał już za sobą wiele podróży, ale pamiętał czasy, gdy jego horyzont zamykał się między Park Lane na zachodzie a Southend-on-Sea na wschodzie Anglii. Pamiętał także, jak nagle ten horyzont się rozsunął, kiedy on zaczął myśleć o sobie jako o mężczyźnie po bar micwie i po śmierci ojca. Inni chłopcy w jego wieku chcieli zostać dokerami lub drukarzami, ożenić się z miejscową dziewczyną, znaleźć dom w odległości ćwierć mili od domu rodziców i tam zamieszkać. Ich ambicją było wyhodować charta – medalistę, kibicować drużynie West Ham w rozgrywkach pucharowych albo kupić motor. Młody Nat marzył, by pojechać do Kalifornii, Rodezji czy Hongkongu i zostać neurochirurgiem, archeologiem lub milionerem. Po części dlatego, że był zdolniejszy niż większość jego rówieśników, po części zaś dlatego, że dla nich obce języki były czymś dziwacznym, tajemniczym, i wydawały im się raczej przedmiotami szkolnymi, jak algebra, niż żywą mową służącą do porozumiewania się. Główna różnica jednak polegała na tym, że on był Żydem. Jego partner od szachów z dzieciństwa, Harry Chieseman, choć niegłupi, bystry i energiczny, uważał się za przedstawiciela londyńskiej klasy robotniczej i wierzył, że na zawsze nim zostanie. Dickstein natomiast wiedział – chociaż nie przypominał sobie, by ktoś mu o tym mówił – że Żydzi, gdziekolwiek by się urodzili, zawsze znajdą dla siebie miejsce w świecie. Będą mogli rozwijać przemysł, kinematografię czy zostać najlepszymi bankierami, prawnikami lub fabrykantami. Jeśli nie uda im się tego dokonać w kraju rodzinnym, mogą przenieść się gdziekolwiek indziej i próbować od nowa. To ciekawe, myślał Dickstein, gdy przypominał sobie dzieciństwo, że ludzie, którzy przez stulecia byli prześladowani, mogą tak mocno wierzyć w spełnienie swoich pragnień. Na przykład kiedy potrzebują bomby jądrowej, jadą i… zdobywają ją. Tradycja wspaniała, ale absolutnie nieprzydatna, jeśli chodzi o znalezienie drogi prowadzącej do celu.

Elektrownia ukazała się w oddali. Gdy autobus podjechał bliżej, Dickstein stwierdził, że reaktor okazał się znacznie większy niż to sobie wyobrażał. Zajmował budynek wysokości dziesięciu pięter. Nie wiadomo dlaczego Dickstein wyobrażał go sobie jako urządzenie zamontowane w małym pokoju.

Zabezpieczenie zewnętrzne miało charakter bardziej przemysłowy niż militarny. Zabudowania otaczało jedynie wysokie ogrodzenie. Niepodłączone do prądu. Dickstein zajrzał do wartowni, podczas gdy przewodnik wycieczki załatwiał formalności. Strażnicy mieli tylko dwa ekrany telewizji przemysłowej. Mógłbym przerzucić pięćdziesięciu ludzi przez ogrodzenie, i to w biały dzień, a strażnicy nie zauważyliby nic podejrzanego, pomyślał Dickstein. To zły znak, rozważał ponuro, to znaczy, że mają podstawy, żeby być tak pewni siebie.

Opuścił autobus wraz z resztą grupy; szli wzdłuż asfaltowego parkingu w kierunku portierni. Wszystko zostało zaplanowane zgodnie z obiegowym wyobrażeniem o tego rodzaju obiektach: dobrze utrzymane trawniki i klomby kwiatowe oraz mnóstwo świeżo posadzonych drzew, wszędzie czysto i schludnie, dużo białej farby. Nic nie dymiło. Spoglądając za siebie, w kierunku wartowni, Dickstein zobaczył szarego opla stojącego na drodze. Jeden z dwóch siedzących w nim mężczyzn wysiadł i rozmawiał ze strażnikami, którzy chyba udzielali mu jakiś wskazówek. Wewnątrz samochodu coś zamigotało w słońcu.

Dickstein wszedł za grupką turystów do świetlicy, W szklanej gablocie umieszczono trofeum zdobyte w meczu rugby przez drużynę pracowników elektrowni. Na ścianie wisiało lotnicze zdjęcie zakładów. Dickstein stanął przed nim, starając się zarejestrować w pamięci każdy szczegół, i rozważał, jak przeprowadzić akcję, podczas gdy pozostałą część jego świadomości zajmował szary opel.

Cztery hostessy w eleganckich mundurkach oprowadzały wycieczkę po elektrowni. Dicksteina nie interesowały olbrzymie turbiny, pomieszczenia, w których zainstalowano urządzenia pomiarowe zrzędami tarcz i przełączników ani system wodny zapewniający ochronę ryb i umożliwiający im powrót do rzeki. Zastanawiał się, czy mężczyzna w oplu śledził go, a jeśli tak, to dlaczego.

Szalenie natomiast interesował się miejscem, do którego trafia surowiec radioaktywny.

– W jaki sposób dostarczane jest paliwo? – zapytał hostessy.

– Ciężarówkami – odpowiedziała żartobliwie. Kilka osób z grupy zachichotało nerwowo na myśl o jeżdżących po kraju ciężarówkach załadowanych uranem.

– To nie jest niebezpieczne – kontynuowała, spodziewając się jak gdyby takiej reakcji. – Ładunek nie jest radioaktywny, dopóki jest ułożony w stos atomowy. Przenosi się go z ciężarówki prosto do dźwigu towarowego i dalej w górę do magazynu paliwa na siódmym piętrze. Odtąd już wszystko toczy się automatycznie.

– A gdzie się odbywa sprawdzanie ilości i jakości towaru? – zapylał Dickstein.

– W zakładach wytwarzających paliwo. Towar zostaje tam opieczętowany, tu, na miejscu sprawdza się tylko pieczęcie.

– Dziękuję. – Dickstein zadowolony skinął głową. System nie był tak surowy, jak to przedstawiał Pfaffer z Euratomu. Kilka luźnych pomysłów Dicksteina zaczynało nabierać wyraźniejszych kształtów.

Pokazano im, jak działa system ładowania reaktora. Urządzenie było zdalnie sterowane, zabierało z magazynu pojemniki z elementami paliwa, podnosiło betonową pokrywę kanału paliwowego, usuwało elementy zużyte, umieszczało nowe, zamykało pokrywę, po czym wyrzucało zużyte do wypełnionych wodą szybów połączonych z systemem chłodzenia.