– Reaktor ma trzy tysiące kanałów paliwowych, każdy kanał zawiera osiem prętów paliwowych. Pręty wystarczają na cztery do siedmiu lat. System ładowania reaktywuje pięć kanałów podczas każdej operacji – wyjaśniła dziwnie uwodzicielskim tonem hostessa w doskonałej paryskiej francuszczyźnie.
Ruszyli dalej, aby obejrzeć system chłodzenia. Pod wodą, na głębokości dwudziestu stóp, zużyte elementy paliwa wkładane są do pojemników, następnie schłodzone, ale wciąż jeszcze wysoce radioaktywne – umieszczane w pięćdziesięciotonowych ołowianych zbiornikach po dwieście elementów w jednym zbiorniku, po czym przewozi się je samochodami oraz koleją do zakładów przetwórczych.
Kiedy hostessy podawały w świetlicy kawę i ciastka, Dickstein rozmyślał nad tym, czego się dowiedział. Niczego bardziej nie pragnął niż zdobyć zużyte paliwo. Teraz wiedział, dlaczego nikt tego nie sugerował. Łatwo byłoby przechwycić ciężarówkę – można by to zrobić bez trudu – ale jak wywieźć niepostrzeżenie z kraju pięćdziesięciotonowy blok i przemycić go do Izraela tak, żeby nikt nie zwrócił na to uwagi?
Nie bardziej obiecujący był pomysł kradzieży uranu z terenu elektrowni. Oczywiście ochrona była marna – najlepszy dowód, że mógł przeprowadzić rozpoznanie, ba, dodano mu nawet przewodnika, który wszystko pokazał. Ale paliwo znajdujące się w elektrowni było umieszczone w automatycznym, zdalnie sterowanym systemie. Jedyną drogą jego uzyskania było przechwycenie go na etapie składowania i tak znów powracał problem przetransportowania ogromnego bloku materiału radioaktywnego drogą morską, przez któryś z europejskich portów.
Dickstein założył, że musi istnieć jakiś sposób, by dostać się do magazynu paliwa. Wtedy można by przenieść towar do elewatora, zwieźć go na dół, załadować na ciężarówkę i odjechać. To jednak wymagałoby sterroryzowania całego personelu lub choćby jego części, by go na jakiś czas unieszkodliwić, a przecież robota musiała być wykonana niepostrzeżenie.
Hostessa zaproponowała, że ponownie napełni jego filiżankę, na co się zgodził. Można wierzyć Francuzom, że podadzą ci dobrą kawę. Młody inżynier zaczął wykład na temat bezpieczeństwa nuklearnego. Miał na sobie nie uprasowane spodnie i rozciągnięty sweter. Naukowcy i personel techniczny przyglądali się zwiedzającym. Dickstein zauważył, że ich ubrania są znoszone, luźne i wygodne; wielu z nich także nosiło zarost, co było raczej oznaką braku dbałości o wygląd niż próżności. Uznał, że ponieważ w ich pracy silna osobowość w zasadzie niewiele znaczy, natomiast decyduje o wszystkim umysł, zatem brakuje przesłanek, by wnioskować coś na podstawie obserwacji. Ale prawdopodobnie był to romantyczny pogląd na naukę.
Nie słuchał wykładu. Fizyk z Instytutu Weitzmanna potrafił ująć rzecz znacznie bardziej zwięźle. Nie istnieje coś takiego jak bezpieczny poziom promieniowania – powiedział. Takie gadanie sprawia, że myślisz o promieniowaniu jak o wodzie w basenie: jeśli ma cztery stopy głębokości, jesteś bezpieczny, jeśli osiem stóp – toniesz. Faktycznie jednak promieniowanie bardziej przypomina ograniczenie szybkości na autostradzie – trzydzieści mil na godzinę jest bezpieczniejsze niż osiemdziesiąt, ale nie tak bezpieczne jak dwadzieścia, a jedyny sposób, żeby być całkowicie bezpiecznym, to nie wsiadać do samochodu.
Dickstein powrócił myślami do kradzieży uranu. Jak każdy plan, który obmyślił, i ten należało realizować w największej tajemnicy. Może wszystko to było z góry skazane na niepowodzenie? Tak czy inaczej, niemożliwe jest niemożliwe, pomyślał. Nie, za wcześnie na takie wnioski. Powrócił do pierwotnych rozważań.
Trzeba przechwycić towar podczas transportu. To było jasne w świetle tego, co tu dziś zobaczył. Elementy paliwa nie były sprawdzane, wyładowywano je, a dalej wszystko szło automatycznie. Mógł obrabować ciężarówkę, zabrać uran z pojemników paliwa, zamknąć je znowu, ponownie opieczętować i przekupić albo zastraszyć kierowcę ciężarówki, żeby dostarczył puste pojemniki. Będą one stopniowo trafiały do reaktora, po pięć naraz, przez miesiąc. Wydajność reaktora nieznacznie spadnie. To będzie wymagało analizy, przeprowadzenia testów. Być może nic nie uda się wykryć, zanim puste elementy nie opuszczą reaktora, a na ich miejsce nie wejdą nowe, powodując ponowny wzrost wydajności. Może nikt nie pojmie, co się stało, zanim puste elementy nie zostaną poddane przeróbce i nie okaże się, że otrzymana z nich ilość plutonu będzie zbyt mała. Wówczas – w cztery do siedmiu lat później – ślad prowadzący do Tel-Awiwu mógłby z ostać całkowicie zatarty.
Mogą jednak połapać się wcześniej. No i wciąż pozostaje nie rozwiązany problem wywiezienia ładunku z kraju. Mimo to Dicksteinowi rysował się już pewien plan, więc czuł się trochę pewniej.
Wykład skończył się. Słuchacze zadali kilka chaotycznych pytań, po czym wycieczka gromadnie wróciła do autobusu. Dickstein usiadł z tyłu.
– To moje miejsce – zwróciła się do niego jakaś kobieta w średnim wieku, ale on bezczelnie wbił w nią kamienne spojrzenie, tak że w końcu dała za wygraną i odeszła.
Podczas drogi powrotnej Dickstein bez przerwy wyglądał przez tylne okno. Gdy przejechali około mili, szary opel wyskoczył z bocznej drogi i ruszył za autobusem. Dobre samopoczucie Dicksteina zniknęło.
Rozpoznano go. Musiało się to stać albo tu, albo w Luksemburgu; prawdopodobnie w Luksemburgu. Najpewniej za sprawą Jasifa Hasana – Hasan niewątpliwie mógłby być agentem – albo kogoś innego. Śledzono go chyba raczej dla zasady, po prostu z ciekawości, jako że nie było sposobu – a może był? – żeby do wiedzieć się, co zamierza. Musiał ich zatem zgubić.
Spędził dzień w mieście leżącym w pobliżu elektrowni i w jego najbliższych okolicach, jeżdżąc autobusem, taksówką lub wynajętym samochodem albo spacerując. Pod koniec dnia rozpoznawał trzy pojazdy – szarego opla, zniszczony mały mikrobus i niemieckiego forda – oraz pięciu mężczyzn z grupy, która go śledziła. Z wyglądu przypominali trochę Arabów, ale w tej części Francji wielu kryminalistów pochodziło z Północnej Afryki: można było wynająć miejscowych pomocników. Liczebność grupy tłumaczyła, dlaczego wcześniej nie wyczuł, że jest śledzony. Tamci mogli ustawicznie zmieniać samochody i osoby. Wycieczka do elektrowni, długa jazda tam i z powrotem wiejską, mało uczęszczaną drogą sprawiła, że i oni się w końcu zdemaskowali.
Nazajutrz wyjechał z miasta. Ford przejechał za nim kilka mil, potem zastąpił go szary opel. W każdym samochodzie siedziało dwóch ludzi. Pewnie było jeszcze dwóch w mikrobusie i jeden w hotelu.
Opel wciąż jeszcze mu towarzyszył, gdy Dickstein znalazł się przy wiadukcie dla pieszych; licząc od tego miejsca, na przestrzeni czterech czy pięciu mil nie odchodziły od autostrady żadne boczne drogi. Dickstein podniósł kołnierz, zatrzymał samochód, naciągnął kaptur. Rozglądał się przez kilka minut. Szary opel rozpłynął się gdzieś przed nim, a ford przejechał obok minutę później. Ford będzie czekał przy następnej bocznicy, a opel wróci z przeciwnej strony drogi, żeby zobaczyć, co się dzieje z Dicksteinem. Zgodnie z podręcznikiem tak właśnie należało uczynić w podobnej sytuacji.
Dickstein miał nadzieję, że ci ludzie będą się trzymać wskazówek z podręcznika, bo inaczej jego plan nie powiedzie się. Wyjął z bagażnika składany trójkątny znak ostrzegawczy i ustawił go za tylnym kołem.
Opel przemknął przeciwną stroną autostrady. Działali zgodnie z jego przewidywaniami.
Dickstein ruszył przed siebie. Gdy tylko zszedł z autostrady, złapał pierwszy autobus, jaki się nadarzył, i wrócił nim do miasta. W czasie drogi zauważył kilkakrotnie każdy z trzech pojazdów wywiadowczych. Pozwolił sobie na mały, może trochę przedwczesny triumf: o to mu właśnie chodziło.
W mieście wziął taksówkę i kazał się zawieźć w pobliże swego samochodu, wysiadł jednak po drugiej stronie autostrady. Minął go opel, a potem jadący w odległości kilkuset jardów za nim ford.
Dickstein zaczął biec. Był w dobrej kondycji po wielu miesiącach pracy na świeżym powietrzu w kibucu. Szybko wbiegł na wiadukt dla pieszych, przebiegł go i popędził wzdłuż krawężnika po drugiej stronie drogi. Zdyszany i spocony dopadł swego porzuconego samochodu w ciągu niespełna trzech minut.
Mężczyzna z forda wyskoczył i zaczął go gonić. Wiedział już, że dał się nabrać. Ford ruszył. Mężczyzna zawrócił i wskoczył do wozu, gdy ten nabierał szybkości, włączając się w monotonny ruch drogowy.
Dickstein wskoczył do samochodu. Pojazdy prześladowców znajdowały się teraz po przeciwnej stronie autostrady; będą musiały dojechać aż do następnego skrzyżowania, zanim zawrócą i ruszą za nim. Przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę zajmie im to dziesięć minut; znaczyło to, że ma nad nimi co najmniej pięć minut przewagi. Już go nie złapią.
Odetchnął głęboko, kierując się w stronę Paryża i nucąc jednostajną śpiewkę, znaną z boisk piłkarskich West Ham: “Spoko, spoko, spokoo…”