Kiedy dowiedziano się w Moskwie o arabskiej bombie atomowej, wybuchła nieprawdopodobna panika. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wpadło w panikę, ponieważ nie słyszało o tym wcześniej, KGB wpadło w panikę, ponieważ nie usłyszało o tym pierwsze, ludzie z sekretariatu partii wpadli w panikę, ponieważ ostatnią rzeczą, której by pragnęli, była kolejna awantura między Ministerstwem Spraw Zagranicznych a KGB o to, kto zawinił. Poprzednia zamieniła życie na Kremlu w piekło na okres jedenastu miesięcy.
Na szczęście Egipcjanie wybrali taki sposób ogłoszenia swoich rewelacji, że stwarzało to pewną możliwość manewru. Chcieli mianowicie utrzymać wersję, że zgodnie z zasadami dyplomacji nie są zobowiązani do informowania sojuszników o swych tajnych przedsięwzięciach oraz że pomoc techniczna, o którą proszą, nie stanowi klucza do ich sukcesu. Można by to ująć w następujący sposób: “Drobiazg, budujemy akurat reaktor jądrowy w celu uzyskania plutonu do bomby atomowej, aby zmieść Izrael z powierzchni ziemi, nie pomoglibyście nam?” Wiadomość, zręcznie sformułowana i ugarnirowana dyplomatycznymi frazesami, została przekazana w niecodzienny sposób, pod sam koniec oficjalnego spotkania ambasadora Egiptu w Moskwie z szefem biura do spraw Bliskiego Wschodu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Szef biura, otrzymawszy wiadomość, bardzo długo i starannie rozważał, co powinien uczynić z tą informacją. Jego pierwszym obowiązkiem było przekazanie nowiny przełożonemu, który następnie powinien ją przekazać sekretariatowi partii. Wówczas jednak zaszczyt przekazania informacji przypadłby jego szefowi, który również nie przepuściłby okazji zakasowania KGB. Czy nie był to znakomity sposób na wyciągniecie z całej tej afery własnych korzyści?
Wiedział, że najlepszym sposobem, aby dostać się na Kreml jest sprawienie, by KGB czuło się wobec niego w pewien sposób zobowiązane. Teraz znajdował się na pozycjach osoby wyświadczającej chłopakom wielką przysługę. Gdyby uprzedził ich o wiadomości otrzymanej od ambasadora Egiptu, mieliby trochę czasu, żeby się przygotować i udać, że wiedzieli wszystko o arabskiej bombie atomowej i sami zamierzali to ujawnić.
Włożył płaszcz planując, że wyjdzie i zadzwoni do KGB z budki telefonicznej, na wypadek gdyby jego telefon był na podsłuchu – po czym zdał sobie sprawę z własnej głupoty, bo przecież zamierzał telefonować do KGB, czyli do tych, którzy właśnie podsłuchują. Zdjął zatem płaszcz i skorzystał z biurowego telefonu.
Urzędnik KGB, z którym rozmawiał, równie świetnie orientował się w działaniu tego systemu. Wywołał w budynku KGB ogromne zamieszanie. Najpierw zadzwonił do sekretarki swego szefa i poprosił o pilne piętnastominutowe spotkanie. Starannie unikał rozmowy z samym szefem. Wykonał pół tuzina ogromnie hałaśliwych rozmów telefonicznych oraz rozesłał sekretarki i gońców, aby biegali po budynku, roznosili notatki i uzupełniali kartoteki. Ale jego genialnym posunięciem był porządek dzienny. Tak się złożyło, że program dnia następnego spotkania komitetu politycznego do spraw Bliskiego Wschodu został sporządzony poprzedniego dnia i właśnie w tym momencie był na powielaczu. Urzędnik wycofał program i na samej górze dodał nowy punkt: “Najnowsze osiągnięcia zbrojeniowe Egiptu – raport specjalny”, a pod nim umieścił nazwisko w nawiasie. Następnie polecił powielenie nowego programu z datą z poprzedniego dnia i rozesłał go do zainteresowanych departamentów jeszcze tego popołudnia.
Kiedy się upewnił, że połowa Moskwy kojarzy z nowymi wiadomościami jego nazwisko, zdecydował się zobaczyć z szefem.
Tego samego dnia nadeszły nieco mniej alarmujące nowiny. W ramach rutynowej wymiany informacji między wywiadem egipskim a KGB Kair wysłał wiadomość, że agent izraelski nazwiskiem Nat Dickstein został zauważony w Luksemburgu i aktualnie znajduje się pod nadzorem. Ze względu na okoliczności w raporcie przykładano do tego mniejszą wagę niż należało. Tylko jeden człowiek w KGB żywił niejasne podejrzenie, że te dwa wydarzenia mogą być ze sobą powiązane. Nazywał się Dawid Rostow.
Ojciec Dawida Rostowa był dyplomatą niższej rangi. Nie zrobił większej kariery ze względu na brak odpowiednich powiązań, zwłaszcza z tajną policją. Wiedząc o tym, młody Rostow, zgodnie z żelazną logiką, którą kierował się przez całe życie, wstąpił do NKWD, które później przeistoczyło się w KGB.
W Oksfordzie znalazł się, gdy już był agentem. W tych idealistycznych czasach, kiedy Rosja właśnie wygrała wojnę i świat nie orientował się jeszcze w rozmiarach stalinowskich czystek, w wielkich uniwersytetach angielskich dojrzewała nowa generacja współpracowników wywiadu radzieckiego. Rostow skaptował paru ludzi, jeden z nich stale przysyłał tajne informacje z Londynu w 1968 roku. Z Natem Dicksteinem nie udało się.
Młody Dickstein był chyba z przekonań socjalistą. Rostow pamiętał, że jego osobowość pasowała do roli wywiadowcy: był zamknięty w sobie, napięty i nieufny. Rostow przypominał sobie dyskusje na temat Bliskiego Wschodu. On, Dickstein, profesor Ashford i Jasif Hasan rozmawiali w zielono-białym domu nie opodal rzeki. Mecze szachowe między Dicksteinem i Rostowem były zawsze twardą walką.
Dickstein nie był jednak nawiedzonym idealistą, ani nie miał ewangelicznej duszy. Był pewien własnych przekonań, ale nie chciał nawracać reszty świata. Większość kombatantów prezentowała taką właśnie postawę. Zdarzało się, że Rostow podsuwał im przynętę:
– Oczywiście, jeśli naprawdę chcesz przyłączyć się do walki o socjalizm, musisz pracować dla Związku Radzieckiego.
Ale tamci odpowiadali:
– Gówno prawda.
Po ukończeniu Oksfordu Rostow pracował w ambasadach rosyjskich w Rzymie, Amsterdamie, Paryżu. Nigdy nie przeszedł z KGB do służby dyplomatycznej. Przez te lata nabrał przekonania, że nie ma na tyle rozległej wizji politycznej, by zostać mężem stanu, jakim chciał go widzieć ojciec. Zanikła żarliwa wiara, właściwa młodości. Chciał się czegoś trzymać, wiec nadal wierzył, że socjalizm prawdopodobnie jest ustrojem przyszłości, lecz ta wiara nie płonęła w nim już tak jak niegdyś. Wierzył w komunizm tak, jak większość ludzi wierzy w Boga. Nie byłby specjalnie zdziwiony czy rozczarowany, gdyby się okazało, że nie ma racji; to wpłynęło na sposób, w jaki żył.
W miarę jak jego poglądy krzepły, starał się realizować mniejsze ambicje z większą energią. Znakomicie opanował technikę, stał się mistrzem wymagających sprytu i okrucieństwa gier wywiadu. Równie potrzebny w ZSRR, jak i na Zachodzie, nauczył się tak manipulować biurokratycznym systemem, by uzyskać maksimum zysków za swoje sukcesy.
Pierwszy wydział KGB był czymś w rodzaju głównego biura, odpowiedzialnego za zbieranie i analizę informacji. Większość agentów w terenie podlegała wydziałowi drugiemu, największemu departamentowi KGB, który zajmował się przewrotami, sabotażem, zdradą, szpiegostwem gospodarczym oraz wszelką wewnętrzną robotą policyjną, uchodzącą za politycznie delikatną. Wydział trzeci Smiersz (rosyjski skrót od: Smiert’ szpionam) zajmował się kontrwywiadem i operacjami specjalnymi. Zatrudniał kilku najodważniejszych, najzdolniejszych i najniebezpieczniejszych agentów na świecie.
Rostow pracował w wydziale trzecim i był jedną z jego gwiazd. Miał stopień pułkownika. Otrzymał order za uwolnienie z brytyjskiego więzienia agenta zwanego Krzak Piołunu. Przez lata dorobił się także żony, dwojga dzieci i kochanki. Kochanką była Olga, młodsza od niego o dwadzieścia lat, blond-bogini wikingów z Murmańska, najbardziej podniecająca kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Wiedział, że nie zostałaby jego kochanką, gdyby nie przywileje, jakie posiadał dzięki pracy w KGB. Mimo to sądził, że go kocha. Byli podobni do siebie. Każde wiedziało o drugim, że kieruje nim zimna ambicja, co w jakiś sposób czyniło ich namiętność bardziej szaleńczą. W jego małżeństwie za to nie było śladu namiętności. Były za to: przywiązanie, koleżeństwo, stabilizacja i fakt, że Maria była nadal jedyną osobą na świecie, która potrafiła sprawić, że śmiał się szczerze, do rozpuku, nieopanowanie. No i chłopcy. Jurij Dawidowicz studiował na Uniwersytecie Moskiewskim i słuchał przemyconych płyt Beatlesów. Władimir Dawidowicz, młody geniusz, uznawany był za potencjalnego mistrza świata w szachach. Władimir ubiegał się o miejsce w prestiżowej szkole matematyczno-fizycznej nr 2. Rostow był pewien, że mu się uda: syn odznaczał się wybitnymi zdolnościami, a on jako pułkownik KGB też w końcu coś znaczy.
Rostow zaszedł wysoko, ale wiedział, że stać go na więcej. Jego żona nie potrzebowała tłoczyć się w kolejkach razem ze zwykłym pospólstwem. Robiła zakupy w elitarnych sklepach “Bieriozki”. Mieli duże mieszkanie w Moskwie i małą daczę nad Bałtykiem. Ale Rostow chciał mieć jeszcze wołgę z kierowcą, drugą daczę nad Morzem Czarnym, gdzie mógłby ulokować Olgę, dostawać zaproszenia na prywatne pokazy dekadenckich zachodnich filmów oraz uzyskać prawo korzystania z kliniki kremlowskiej, gdy na stare lata zdrowie zacznie szwankować.
Jego kariera znalazła się na rozdrożu. Miał pięćdziesiąt lat. Prawie połowę tego czasu spędził za biurkiem w Moskwie. Drugą połowił w terenie, wraz z małym zespołem pracowników. Był starszy niż inni agenci stale pracujący za granicą. A więc miał do wyboru dwie drogi. Jeśli zwolni tempo i pozwoli zapomnieć o swych sukcesach, może skończyć karierę, prowadząc wykłady dla przyszłych agentów w szkole KGB nr 311 w Nowosybirsku na Syberii. Jeśli nadal będzie zbierał punkty w rozgrywce wywiadowczej, ma szansę na przeniesienie do pracy całkowicie administracyjnej, zasiadanie w jednym czy dwóch komitetach i rozpoczęcie (ostrożne) kariery w organizacji wywiadu w ZSRR. Wtedy dostanie wołgę i daczę nad Morzem Czarnym.