– Literaturę hebrajską.
– Żartujesz!
– Pisałem po hebrajsku, zanim poszedłem do szkoły. Nigdy ci nie mówiłem? Mój dziadek był prawdziwym uczonym. Mieszkał w jednym śmierdzącym pokoju nad sklepem z plackami przy Mile End Road. Odkąd pamiętam, chodziłem tam w każdą sobotę i niedzielę. Nigdy się nie uskarżałem – lubiłem to. Cóż innego mógłbym studiować?
Cortone wzruszył ramionami.
– Czy ja wiem, może fizykę jądrową albo zarządzanie. Po co w ogóle studiować?
– Żeby być szczęśliwym, mądrym i bogatym.
Cortone pokręcił głową.
– Ty, jak zawsze, tajemniczy. Dużo tu dziewczyn?
– Bardzo mało. Poza tym jestem zbyt zajęty.
Cortone wyczuł, że Dickstein się rumieni.
– Łżesz, dupku. Chcesz, to ci powiem: zakochałeś się. Kim ona jest?
– No dobrze, masz rację… – Dickstein speszył się. – Ale ona jest nieosiągalna. Żona profesora. Egzotyczna, inteligentna, najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem.
Cortone miał niepewną minę.
– To nie wygląda obiecująco, Nat.
– Wiem, ale jednak… – Dickstein wstał z krzesła. – Sam się przekonasz, co mam na myśli.
– Zobaczę ją?
– Profesor Ashford wydaje party. Jestem zaproszony. Wybierałem się właśnie, kiedy wpadłeś – Dickstein włożył marynarkę.
– Party w Oksfordzie – ucieszył się Cortone. – Będę się miał czym chwalić w Buffalo!
Był chłodny, jasny poranek. Blade słońce ślizgało się po kremowych elewacjach starych budynków. Szli w milczeniu, z rękami w kieszeniach, skuleni, gdyż listopadowy wiatr hulał po ulicach.
– Architektura, kurwa, jak z bajki – mruczał pod nosem Cortone.
Przechodniów prawie nie było, ale gdy uszli mniej więcej milę, Dickstein wskazał Cortonemu wysokiego mężczyznę w szaliku o barwach jednego z college’ów wokół szyi, idącego drugą stroną ulicy.
– To Rosjanin – powiedział i zawołał: – Hej, Rostow!
Rosjanin odwrócił się, pomachał ręką na powitanie i przeszedł na ich stronę ulicy. Miał włosy ostrzyżone jak rekrut, a jego ubranie – tanie, konfekcyjne – wisiało na nim, zbyt obszerne i niedopasowane. Cortone gotów był pomyśleć, że w tym kraju wszyscy są tak chudzi.
– Rostow Balliol, w tym samym college’u co ja – poinformował Dickstein. – Dawidzie Rostow, poznaj Alana Cortone. Al i ja byliśmy razem jakiś czas we Włoszech. Idziesz do Ashfordów?
Rosjanin uroczyście skinął głową.
– Za kielicha jestem gotów na wszystko.
– Czy pan też zajmuje się literaturą hebrajską? – zapytał Cortone.
– Nie – odparł Rostow. – Jestem tu po to, by studiować burżuazyjną ekonomię.
Dickstein zaśmiał się głośno. Cortone nie widział w tym nic zabawnego.
– Rostow jest ze Smoleńska – wyjaśnił Dickstein. – Należy do KPZR – Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Cortone nadal nie dostrzegał w tym nic do śmiechu.
– Sądziłem – powiedział – że w Rosji nikomu nie wolno wyjeżdżać za granicę.
Rostow wdał się w długie i pokrętne wyjaśnienia, z których miało wynikać, że jego ojciec był dyplomatą i w chwili wybuchu wojny przebywał w Japonii. Tym gorliwym wywodom towarzyszył od czasu do czasu chytry uśmieszek. Chociaż Rosjanin nie mówił biegle po angielsku, potrafił zdobyć się wobec Cortonego na ton protekcjonalnej wyższości. Cortone przestał go słuchać i wrócił myślą do Dicksteina, Jak to możliwe – rozważał – kochasz kogoś jak brata, razem z nim przelewasz na wojnie krew, a on potem znika, by studiować literaturę hebrajską, ty zaś w rezultacie dochodzisz do wniosku, że tak naprawdę zupełnie go nie znałeś.
– Czy zdecydowałeś się już na wyjazd do Palestyny? – zapytał na koniec Rostow Dicksteina.
– Do Palestyny? Po co? – zdziwił się Cortone. Dicksteina pytanie Rostowa wyraźnie speszyło.
– Nie, nie zdecydowałem się.
– A powinieneś – orzekł Rostow. – Państwo żydowskie może pomóc w demontażu resztek imperium brytyjskiego na Bliskim Wschodzie.
– Czy taka jest linia partii? – zapytał Dickstein z bladym uśmieszkiem.
– Owszem – odparł poważnie Rostow. – Jesteś socjalistą…
– W pewnym sensie.
– … a państwo żydowskie powinno być socjalistyczne. To istotna sprawa.
Cortone słuchał tego z niedowierzaniem.
– Arabowie mordują tam Żydów. Na miłość boską, Nat, dopiero co wyrwałeś się z łap Niemcom.
– Nie podjąłem jeszcze decyzji – powtórzył Dickstein z lekką irytacją. – Nie wiem, co zrobię. – Wydawało się, że nie ma ochoty dłużej o tym mówić.
Przyspieszyli kroku. Cortonemu zmarzła twarz, ale pocił się w zimowym mundurze. Dickstein i Rostow dyskutowali o pewnym haniebnym wydarzeniu. Niejaki Mosley – Cortone pierwszy raz słyszał to nazwisko – przyjechał do Oksfordu, by wygłosić przemówienie na cześć ofiar wojny. Jak się później okazało, był faszystą. Według Rostowa, incydent ten dowodził, o ile demokracja burżuazyjna bliższa jest faszyzmowi niż komunizmowi. Dickstein nie był tak zasadniczy; jego zdaniem, studentom, którzy zorganizowali to spotkanie, zależało po prostu na wywołaniu mocnego wrażenia.
Cortone słuchał i obserwował obu mężczyzn. Doprawdy, osobliwa z nich była para. Rostow: tyczkowaty, w szaliku przypominającym pasiasty bandaż, stawiający wielkie kroki w kusych spodniach o nogawkach powiewających jak chorągiewki. Obok Dickstein: drobny, o wielkich oczach, w okrągłych okularach i ubraniu z demobilu, chudy jak szkielet i ruchliwy. Cortone nie był intelektualistą, ale miał ucho wyczulone na wciskanie kitu. Obaj nie mówili szczerze tego, co myślą. Rostow używał sformułowań zaczerpniętych wprost z oficjalnych dogmatów, Dickstein zaś usiłował niefrasobliwym tonem zamaskować różnicę zdań. Kiedy bowiem śmiał się z Mosleya, przypominało to śmiech dziecka po nocnym koszmarze. W każdym razie ci dwaj prowadzili dyskusję zręcznie, ale bez większego zaangażowania; przypominało to pojedynek szermierczy na stępione szpady.
Dickstein spostrzegł wreszcie, że Cortone się nie odzywa, zaczął więc opowiadać o gospodarzu przyjęcia.
– Stephen Ashford jest może trochę ekscentryczny – powiedział – ale to naprawdę nietuzinkowy człowiek. Większość życia spędził na Bliskim Wschodzie. Miał niewielki kapitał, który przepuścił co do grosza. Odważył się nawet na tak szalony pomysł, by wyruszyć w podróż na wielbłądzie przez całą Pustynię Arabską.
– To akurat najmniejsze szaleństwo – zauważył Cortone.
– Żona Ashforda jest Libanką – wtrącił Rostow.
Cortone spojrzał na Dicksteina.
– Ona jest…
– Jest młodsza od niego – dokończył pośpiesznie Dickstein. – Ashford przywiózł ją do Anglii tuż przed wojną i został tu profesorem na wydziale semitystyki. Jeśli poda ci marsalę zamiast sherry, będzie to znak, że pora się żegnać.
– A goście o tym wiedzą? – zapytał Cortone.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Dickstein.
Cortone był prawie pewien, że dom okaże się mauretańską willą. Ujrzał jednak imitację stylu elżbietańskiego: białe ściany i zielone belkowanie. Ogród od frontu przypominał dżunglę. Trzej młodzi ludzie brukowaną dróżką doszli do domu. Zastali drzwi uchylone; prowadziły one do prostokątnego hallu. Z głębi domu dobiegał śmiech: przyjęcie już się zaczynało. Salon znajdował się za dwuskrzydłowymi drzwiami, które się rozwarły, a w nich ukazała się najpiękniejsza kobieta na świecie.
Cortone osłupiał. Pożerał ją dosłownie wzrokiem, kiedy zbliżała się, by ich powitać. Usłyszał głos Dicksteina:
– A to mój przyjaciel, Alan Cortone – i poczuł dotyk jej smukłej, śniadej ręki, ciepłej, suchej i drobnej. Nie miałby nic przeciw temu, żeby trwało to wiecznie.
Ale kobieta odwróciła się i wprowadziła ich do salonu. Dickstein szturchnął Cortonego w ramię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dobrze wiedział, co działo się w duszy przyjaciela. Cortone opanował się na tyle, by wymamrotać: – O rany!
Na małym stole, w szeregu, z wojskową precyzją ustawiono niewielkie kieliszki z sherry. Kobieta podała jeden Cortonemu.
– Przy okazji, jestem Eila Ashford – przedstawiła się z uśmiechem.
Cortone przypatrywał jej się z uwagą, kiedy rozdawała drinki. Jej uroda obywała się bez upiększeń: żadnego makijażu, proste, czarne włosy, biała suknia i sandały. W pewnym sensie ta kobieta była jakby naga; Cortone poczuł się skrępowany, ponieważ budziło się w nim zwierzę, kiedy na nią patrzył.
Sporo go kosztowało, żeby oderwać od niej oczy i rozejrzeć się wokół. Salon urządzony był elegancko, ale bez dbałości o szczegóły, co jest charakterystyczne dla ludzi, którzy – wedle własnego mniemania – żyją na pewnym poziomie. Na obrzeżach kosztownego perskiego dywanu widać było podłogę pokrytą szarym linoleum; ktoś naprawiał radio i porozrzucał części na stoliku; na tapetach odcinały się prostokąty po zdjętych obrazach; kilka kieliszków z sherry nie pasowało do kompletu. Co zaś do gości – było ich tutaj około tuzina.