W Kairze, na Szari Ramzes Toufik skrócił dystans, już tyko jeden pojazd dzielił go od mercedesa. Szary wóz skręcił w prawo, w Kornisz an-Nil, rzekę przeciął mostem 26 Lipca i dotarł do dzielnicy Zamalek na wyspie Dżazira.
Ruch się zmniejszył; była to bogata, spokojna dzielnica. Toufik mocno się wystraszył, bo agent za kierownicą mercedesa miał zbyt dogodne warunki, by go nie dostrzec. Odczekał zatem dwie minuty, aż inny samochód skręcił w willową ulicę przy Klubie Oficerskim i zatrzymał się przed eleganckim budynkiem z drzewem dżakarandy w ogrodzie. Wówczas błyskawicznie ruszył jego śladem, po czym również stanął, kierując się za tamtym wozem. Zaparkował, wyskoczył z samochodu i pobiegł do rogu. Zobaczył agenta i Schulzów, jak wchodzili do budynku. Za nimi podążał dozorca w galabii, dźwigając bagaże.
Toufik zlustrował ulicę. Nie było nikogo, kto by się wałęsał ot tak, bez celu. Wrócił do samochodu i zaparkował go pomiędzy dwoma innymi wozami, po tej samej stronie co mercedes.
Pół godziny później wyszedł agent. Sam. Wsiadł do samochodu i odjechał.
Toufik mógł się sposobić do czekania.
Przez dwa dni nie działo się nic szczególnego. W tym czasie Schulzowie udawali turystów, co, jak można sądzić, bardzo im się podobało. Pierwszego wieczoru zjedli kolację w nocnym klubie, gdzie podziwiali taniec brzucha. Następnego dnia zaliczyli piramidy i Sfinksa, lunch u Groppiego i kolację w Hiltonie. Dzisiaj – był to już trzeci dzień ich pobytu – wstali wcześnie rano i pojechali taksówką do meczetu Ibn Tuluna.
Toufik zostawił samochód w pobliżu Gayer-Anderson Museum i śledził ich. Na meczet zaledwie rzucili okiem, by zaraz udać się w kierunku wschodnim na Szari an-Salibah. Tu interesowały ich fontanny i zabudowania, mroczne wnętrza sklepików, tudzież kobiety kupujące na straganach cebulę, pieprz oraz wielbłądzie kopyta.
Przy skrzyżowaniu zatrzymali się i weszli do herbaciarni. Podczas gdy byli w środku, Toufik studiował reliefy barokowej sebili – tak się nazywa fontanna kryta dachem z ażurowymi oknami kutymi w metalu. Zmitrężył też trochę czasu przy czterech olbrzymich niekształtnych pomidorach, które kupował u bosego straganiarza w białej czapce, nie spuszczając oka z herbaciarni.
Kiedy Schulzowie stamtąd wyszli, skierowali się na północ. Toufik nadal ich śledził. Wyglądało to bardziej naturalnie, bo mógł udawać kogoś, kto po prostu sobie spaceruje, raz szedł przed nimi, innym razem zostawał z tyłu. Frau Schulz kupiła pantofle i złotą bransoletkę; półnagiemu dziecku zapłaciła wygórowaną cenę za gałązkę mięty. Toufik, ciągle zachowując właściwą odległość, zdążył wypić w kawiarni “U Nasifa” filiżankę mocnej, gorzkiej kawy po turecku.
Z ulicy targowej skręcili na suk – czyli bazar – z wyrobami ze skóry. Schulz spojrzał na zegarek i powiedział coś do żony – Toufik po raz pierwszy poczuł lekki dreszczyk niepokoju – po czym nieznacznie przyśpieszyli kroku i znaleźli się na ulicy Bab Zuwejla, prowadzącej do śródmieścia.
Na chwile pole obserwacji zasłonił Toufikowi osioł ciągnący wózek pełen słoików pozatykanych papierem. Kiedy przejechał, Schulz żegnał się z żoną i wsiadał do szarego mercedesa.
Toufik zaklął w duchu.
Drzwiczki trzasnęły i wóz ruszył. Frau Schulz machała na pożegnanie. Toufik odczytał tablicę rejestracyjną. To był ten sam samochód, który śledził od Heliopolis; właśnie odjeżdżał; skręcał w lewo, na zachód, w kierunku Szari Port Said.
Toufik odwrócił się i, zapominając o Frau Schulz, rzucił się pędem przed siebie.
Spacer Schulzów trwał wprawdzie godzinę, ale nie uszli więcej niż milę. Toufik w mgnieniu oka przebiegł przez suk i targową ulicę, klucząc między straganami, potrącając dwoje ludzi – mężczyznę i kobietę ubranych na czarno – gubiąc torbę z pomidorami w zderzeniu z nubijskim zamiataczem ulic, aż dopadł swego samochodu zaparowanego przy muzeum.
Usiadł za kierownicą, ciężko dysząc i czując kłucie w boku. Zapalił i pełnym gazem pomknął na skróty w kierunku Szari Port Said.
Ruch nie był duży. Toufik znalazłszy się na głównej drodze, spodziewał się niebawem ujrzeć mercedesa. Jechał wciąż na południowy zachód przez wyspę Roda, most i autostradę Giza.
Gdyby Schulz chciał się pozbyć ogona, zrobiłby to raz a dobrze, pomyślał Toufik. Po prostu odbył poranny spacer przez targ, zanim udał się na punkt kontaktowy. Zarówno miejsce spotkania, jak i ta przechadzka zostały zaplanowane przez agenta – co do tego Toufik nie miał wątpliwości.
Dokądkolwiek zmierzali, wyglądało na to, że opuszczają miasto – w przeciwnym razie Schulz przy Bab Zuwejla po prostu wziąłby taksówkę; Bab Zuwejla to główna ulica wylotowa, prowadząca w kierunku zachodnim. Toufik jechał bardzo szybko. Wkrótce miał przed sobą już tylko szarą drogę, prostą jak strzała, żółty piasek po bokach i błękitne niebo nad głową.
Dotarł do piramid, a wciąż jeszcze nie widział mercedesa. Tutaj droga rozwidlała się: na północ do Aleksandrii i na południe od Fajum. Sądząc po miejscu, z którego mercedes zabrał Schulza, nie wydawało się, by mieli jechać do Aleksandrii. Toufik ruszył w stronę Fajum.
W końcu zauważył za sobą jakiś samochód jadący z dużą szybkością. Ale zanim się zbliżył, skręcił w prawo i zjechał z głównej szosy. Toufik przyhamował i zawrócił. Wóz był już o milę dalej. Toufik ruszył za nim.
Robiło się niebezpiecznie. Droga prowadziła w głąb Pustyni Zachodniej, być może aż do pól naftowych Kattary. Wyglądała na rzadko uczęszczaną, silny wiatr łatwo mógł zasypać ją piachem. Agent w mercedesie z pewnością zdawał sobie sprawę, że jest śledzony. Jeśli był dobrym agentem, powinien skojarzyć sylwetkę renaulta z jazdą z Heliopolis.
W takim wypadku wszelkie sztuczki i cały kamuflaż traciły sens. Skoro się już złapało ślad faceta, nieważne, czy widział cię wcześniej, czy nie, chodzi tylko o to, żeby się dowiedzieć, dokąd jedzie. Jak sobie z tym nie poradzisz, jesteś do niczego. Dlatego Toufik zaniechał wszelkich środków ostrożności i rzucił się w pogoń. Ale wkrótce stracił tamtych z oczu. Mercedes był szybszy i lepiej przystosowany do wąskiej, wyboistej drogi. Toufik miał nadzieję, że się jednak gdzieś zatrzymają albo przynajmniej osiągną wreszcie cel swej podróży.
Na sześćdziesiątym kilometrze zaczynał się już martwić, czy starczy mu benzyny, ale trafił na niewielką oazę u skrzyżowania dróg. Wokół zamulonego bajora pasło się kilka wychudzonych zwierząt. Słoik z fasolą i trzy puszki oranżady Fanta na prowizorycznej ladzie obok chaty oznaczały miejscową kawiarnię. Toufik wysiadł z samochodu i zagadnął starca, który poił kościstego bawołu.
– Widziałeś szarego mercedesa?
Wieśniak wlepił w niego tępy wzrok, jakby Toufik mówił w obcym języku.
– Czy widziałeś szary samochód?
Starzec spędził z czoła wielką czarną muchę i skinął głową.
– Kiedy?
– Dzisiaj.
Nie należało się spodziewać dokładniejszej odpowiedzi.
– Którą drogą pojechał?
Stary wskazał na zachód, w kierunku pustyni.
– Gdzie mogę zdobyć benzynę?
Człowiek wskazał na wschód, w stronę Kairu. Toufik wręczył mu drobną monetę i wrócił do wozu. Włączył silnik i raz jeszcze spojrzał na wskaźnik paliwa. Wystarczyłoby benzyny, żeby dotrzeć do Kairu. Gdyby jednak chciał jechać dalej na zachód, musiałby wracać na piechotę. Uznał, że zrobił, co w jego mocy, i zniechęcony odjechał w stronę miasta.
Toufik nie lubił swojej pracy. Nudziła go, kiedy się nic nie działo, a gdy się już zaczynało dziać – wtedy się bał. Ale powiedzieli mu, że w Kairze czeka na niego ważne i niebezpieczne zadanie, że on, Toufik, posiada kwalifikacje potrzebne dobremu szpiegowi, a państwo Izrael odczuwa niedostatek egipskich Żydów, na tyle uzdolnionych, by w każdej chwili mogli zastąpić innych i mieli wszystkie wymagane kwalifikacje, więc nie ma mowy, żeby on powiedział nie. A zatem, rzecz oczywista, zgodził się. Nie ryzykował bynajmniej życia dla ojczyzny z pobudek ideowych. To było coś więcej; to był interes własny: zguba Izraela mogła oznaczać i jego zgubę; walcząc dla Izraela, walczył dla siebie; ryzykował życiem, żeby ocalić życie. Ot, cała filozofia. Tylko jak długo to potrwa – pięć lat, dziesięć, dwadzieścia – zanim wreszcie będzie za stary na pracę w terenie, przeniosą go do zajęć za biurkiem i będzie mógł poznać jakąś miłą żydowską dziewczynę, ożenić się i osiąść spokojnie w kraju, za który walczył?
Tymczasem, straciwszy z oczu profesora Schulza, zajął się jego żoną.
Nadal spędzała czas na zwiedzaniu, teraz w towarzystwie młodego Araba, najwyraźniej przydzielonego przez Egipcjan do opieki nad nią pod nieobecność męża. Wieczorem Arab zabrał ją na kolację do egipskiej restauracji, potem odprowadził do domu i pocałował w policzek pod drzewem dżakarandy w ogrodzie.
Następnego ranka Toufik poszedł na pocztę główną i nadał zaszyfrowaną depeszę do wujka w Rzymie: