— Spychani przez cały czas — mruknął troll. — Cały czas się zmieniamy. Jak mój szwagier Czert. Tartak! Troll prowadzący tartak! A gdyby pan zobaczył, co on wyprawia z Ostrocienistym Lasem!
Zaskoczony Cohen podniósł głowę.
— Co? Tym, w którym żyły gigantyczne pająki?
— Pająki? Teraz nie ma tam żadnych pająków. Tylko pnie.
— Pnie? Pnie? Lubiłem kiedyś ten las. Był… no, był mroczny. Teraz nie można już znaleźć porządnej mroczności. W takim lesie człowiek pojmował, co to znaczy strach.
— Podobała się panu mroczność? On teraz sadzi tam jodły. Równiutkie i czyste.
— Jodły?
— To nie był jego pomysł. On nie odróżnia jednego drzewa od drugiego. Wszystko przez Glinę.
Cohen poczuł, że kręci mu się w głowie.
— Kto to jest Glina?
— Mówiłem przecież, że mam trzech szwagrów, prawda? Glina to ten kupiec — wyjaśnił Mika. — Powiedział, że jeśli zasadzi się młode drzewa, łatwiej będzie sprzedać ziemię.
Przez długą chwilę Cohen przetrawiał informacje.
— Nie można sprzedać Ostrocienistego Lasu — stwierdził w końcu. — Nie należy do nikogo.
— No tak. On mówi, że właśnie dlatego można go sprzedać. Cohen uderzył pięścią o parapet. Niewielki kamień oderwał się i runął w głąb wąwozu.
— Przepraszam…
— Nic nie szkodzi. Tak jak mówiłem: bez przerwy odpadają jakieś kawałki.
Cohen odwrócił się.
— Co się dzieje? Pamiętam wszystkie te wielkie, dawne wojny. A ty? Musiałeś przecież walczyć.
— Tak. Niosłem maczugę.
— Mieliśmy walczyć o nową, piękną przyszłość. O prawo i w ogóle. Tak mówili ludzie.
— Ja walczyłem, bo kazał mi wielki troll z batem — wyjaśnił ostrożnie Mika. — Ale rozumiem, o co panu chodzi.
— Chodzi o to, że nie o farmy i nie o jodły. Prawda? Mika zwiesił głowę.
— A teraz siedzę tu z tą nędzną imitacją mostu. Naprawdę głupio się czuję. Jechał pan taki kawał drogi…
— Mieliśmy wtedy takiego czy innego króla — ciągnął Cohen, wpatrując się w wodę. — I chyba jakichś magów. Ale króla na pewno. Jestem przekonany, że był król. Nigdy go nie widziałem. I wiesz? — Uśmiechnął się do trolla. — Nie pamiętam, jak miał na imię. Nie sądzę, żeby nam to powiedzieli.
Mniej więcej pół godziny później koń Cohena wynurzył się z posępnej puszczy na omiatane wiatrem, nagie wrzosowiska. Przez chwilę człapał w milczeniu, nim w końcu się odezwał.
— No dobrze… Ile mu dałeś?
— Dwanaście sztuk złota — odparł Cohen.
— Dlaczego dałeś mu dwanaście sztuk złota?
— Bo nie miałem więcej.
— Chyba oszalałeś.
— Kiedy zaczynałem karierę barbarzyńskiego herosa — rzekł Cohen — każdy most miał pod spodem trolla. I człowiek nie mógł przejechać przez puszczę, tak jak my właśnie przejechaliśmy, żeby z tuzin goblinów nie próbowało odrąbać mu głowy. — Westchnął.. — Zastanawiam się czasem, co im się przytrafiło.
— Ty — stwierdził koń.
— No tak… Ale myślałem, że jeszcze trochę zostanie. Myślałem, że będzie więcej brzegów.
— Ile masz lat? — spytał koń.
— Nie wiem.
— Czyli dość, żeby zrozumieć.
— Tak… No tak. — Cohen zapalił papierosa i kaszlał, aż oczy zaszły mu łzami.
— Robisz się miękki!
— Tak.
— Ostatniego dolara oddałeś trollowi!
— Tak. — Cohen dmuchnął dymem w kierunku zachodzącego słońca.
— Dlaczego?
Cohen popatrzył w niebo. Czerwony blask był zimny jak zbocza piekieł. Lodowaty wicher dmuchał przez stepy, szarpiąc to, co pozostało z włosów bohatera.
— W imię tego, jakimi rzeczy być powinny — rzekł.
— Ha!
— W imię rzeczy, które minęły.
— Ha!
Cohen spojrzał w dół.
Uśmiechnął się.
— I żeby podać trzeci powód: pewnego dnia umrę — stwierdził. — Ale chyba jeszcze nie dzisiaj.
Wiatr dmuchał od gór, unosząc w powietrzu, drobniutkie kryształki lodu.
Było zbyt zimno na śnieg. Przy takiej pogodzie wilki zbliżają się do wiosek, a zamarzające drzewa w sercu lasu pękają z hukiem. Tyle że w tych dniach wilki spotykało się coraz rzadziej i rzadziej, coraz mniej i mniej było lasów.
Przy takiej pogodzie rozsądnie myślący ludzie siedzą w domach, przy kominkach.
Opowiadają historie o bohaterach.