Выбрать главу

Marina i Siergiej Diaczenko

Tron

Tego dnia jej los bez wątpienia odmienił się. Po raz drugi. Jednak dostrzec to mogła o wiele, wiele później.

Tego właśnie dnia dyrektorka pensjonatu wezwała Elizę do siebie i z udawaną radością, którą próbowała zamaskować zdziwienie, obwieściła sensacyjną, z jej punktu widzenia, nowinę: dyrekcja ekskluzywnej szkoły Tron wpisała Elizę w poczet swoich uczennic. Oczywiście znacznie obniżając opłatę, ponieważ sierocego zasiłku nie wystarczyłoby.

Eliza wysłuchała nowiny obojętnie. Zapewne dyrektorka oczekiwała od niej jakiejkolwiek reakcji. Możliwe, że wypadało zarumienić się, bądź głupio zachichotać, albo przyłożyć dłonie do policzków. Jednak Eliza nie wykonała żadnego gestu. Z zimnej, czteroosobowej sypialni, gdzie w końcu przywykła do sąsiadek, z pensji, gdzie było jej, nie to, żeby dobrze, ale przynajmniej swojsko, z tego całego szarego, ale już ustabilizowanego światka, miała ruszyć w nową, nieznaną rzeczywistość.

Eliza nie wierzyła w zmiany na lepsze. Od dnia, w którym samolot kompanii „Eo”, z wyglądu doskonały jak ptak, a w rzeczywistości ciężki i bezradny jak wszystkie samoloty z zawodnymi silnikami, od dnia, w którym ten właśnie liniowiec, rozpoczynający lot jedenaście zero pięć ledwie zdążył wzlecieć i runął… Od momentu, kiedy na szkolnym obozie dyżurny odebrał telefon z zagranicy i trzymając słuchawkę przy uchu zbladł jak ściana, po czym z przerażeniem skierował się ku nadbiegającej Elizie. Od tamtego właśnie czasu wszystkie zmiany na świecie straciły sens. Dlatego, że ta jedyna rzecz, którą chciałaby zmienić nie zmieni się nigdy.

Dyrektorka pensji nie umiała ukryć zdziwienia, wręcz zmieszania. Nie do przyjęcia było to, że jej skromna, ale dobrze funkcjonująca pensja została zlekceważona. Z drugiej strony Tron niezmiernie rzadko skłaniał się ku zwyczajnym dziewczętom, bowiem niezwykłe zasady nauczania łączyły się tam z nadzwyczaj ostrą selekcją wstępną. Obwieszczając tę nowinę Elizie, szanowna dama pozwoliła sobie na chwilę marzeń, że także i ją wezwie teraz nieznana „dyrekcja”, a dostojna urzędniczka radośnie wstąpi w szeregi wybrańców, wychowawców Tronu.

Eliza podziękowała. Niepojęte było dla niej to, jakim sposobem dyrekcja Tronu w ogóle skłoniła się do rozpatrzenia jej kandydatury. Z tego co pamiętała, szkolny związek opiekuńczy kierował prośbę o przyjęcie zwykle tylko do jednej szkoły i nikomu nie przyszła nawet na myśl jakaś tam „superszkoła”.

Dyrektorka pokiwała głową ze zrozumieniem: do Tronu, okazuje się, przysyłane są kopie petycji ze WSZYSTKICH pensji — taka tradycja. Ale zrozumiałe, że normalnej, przeciętnej dziewczynie nic to nie daje, no chyba że zdarzy się ślepy traf, jak na przykład ten…

Eliza podziękowała znowu. Ukłoniła się, podziękowała po raz trzeci i poszła pakować swoje rzeczy.

* * *

Nie można powiedzieć, że uciekające za oknem pociągu pola zupełnie jej nie interesowały. Niekiedy patrzyła nawet z zaciekawieniem; na osiedla przykryte czerwonymi dachami i zielone zbocza, poznaczone pstrymi krowimi grzbietami. Od czasu do czasu przypominały się jej urywki innej podróży: czerwona kraciasta walizka na półce bagażowej, wąski słoneczny promień na podróżnym stoliku, mama patrzy w okno, coś wskazuje palcem…

Eliza milczała całą drogę. Towarzysze podróży spoglądali na nią z niewielkim, zabarwionym obojętnością, zdziwieniem.

Czerwona, kraciasta walizka…

Nic z niej nie zostało. Ani jeden skraweczek.

* * *

Odrętwienie opuściło ją, kiedy wyjaśniło się, że na wyspę Tron nie można dostać się inaczej niż helikopterem. Nie bała się latających maszyn bez powodu — była wręcz przekonana, że śmigłoskrzydły ptak obowiązkowo musi wpaść do morza. Podróż, podczas której każda inna dziewczyna popiskiwałaby ze strachu i zachwytu, okazała się męcząca aż do mdłości. Niezgrabnie wychodząc na twardą ziemię Eliza mimochodem pomyślała, że teraz przyjdzie jej spędzić na wyspie całe życie, ponieważ nie wystarczy jej już odwagi, aby odbyć drogę powrotną śmigłowcem.

Jechali. Z początku żwirową drogą, potem przez łąki, a wreszcie wąską aleją, po której morski wiatr leniwie rozsiewał zapachy cyprysów to tu, to tam; zza bukszpanowych krzaków wyglądały zielone abażury ogrodowych latarni. W pewnym momencie przewodnik silniej ścisnął jej rękę — Eliza wzdrygnęła się i podniosła głowę.

W pierwszej chwili wydało się jej, że szerokie schody, podobne do miecha harmonii, wiodą do podnóża ogromnego, pustego krzesła; wysokiego tronu wielkości okrętowego masztu.

Jednak po chwili dostrzegła, że się pomyliła. Przed jej oczami stał solidny i bogato zdobiony, otoczony delikatnymi, brązowymi pniami wysokich drzew, z daleka widoczny pałacyk.

* * *

Pang, pang, pang…

Głuche uderzenia piłeczki o ścianę już trzeci raz obudziły Elizę tego nadzwyczaj wczesnego ranka. Jej sąsiadka z pokoju, tęga piętnastolatka, okazała się przesadnie skłonna do dziecięcych zabaw. Gumowa piłeczka, znajdująca się nieustannie w jej rękach, pobudzała ją do zabawy w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład teraz, kiedy wszyscy jeszcze śpią, kiedy w parku dopiero przekrzykują się pierwsze ptaki, a zza uchylonych drzwi do loggii wieje chłodem.

Eliza usiadła na łóżku. Podciągnęła kolana pod brodę. Pang, pang…

Wczoraj i przedwczoraj udawała, że jej to nie przeszkadza. Dzielnie leżała i zasłaniała głowę poduszką, próbując zasnąć. Nic z tego oczywiście nie wyszło, a sąsiadka — nazywana Danielą — patrzyła tak niewinnie, jakby to nie z powodu jej głupich figli Elizie przez cały dzień zamykały się oczy.

Koniec końców, do momentu pojawienia się nowej wychowanki, Daniela żyła tutaj sama. I czuła się swobodnie.

Bosą nogą Eliza wymacała kapcie. Wstała, trzęsąc się z zimna. Podeszła do szklanych drzwi wiodących do loggii i uchyliła portierę.

W swojej długiej nocnej koszuli pulchniutka Daniela przypominała młodą meduzę, a sięgające do ziemi koronki tylko potęgowały to wrażenie. Nie zwracając uwagi na bladą twarz sąsiadki, która pojawiła się za szklanymi drzwiami, dziewczyna, niczym wyrośnięty uczniak, jak gdyby nigdy nic kontynuowała dziecięcą zabawę.

Pang, pang, pang…

Daniela rzucała piłeczką w ceglastą ścianę loggii — to prawą ręką, to lewą, to przez ramię, to spod łokcia. Jej usta poruszały się. Dziewczyna mruczała pod nosem dziwną wyliczankę:

— Znam… pięć… imion… dziewczyn… Znam… pięć… nazw… miast…

Pang, pang.

Eliza nie wiedziała, co o tym myśleć. Milczała.

* * *

— Dziewczęta, przed chwilą dzwonił pan opiekun!

Przy stole zapanowało ożywienie.

Przełożona, bo tak ją wszyscy nazywali, podniosła ręce i powiedziała przebijając się przez gwar głosów:

— Pan opiekun przesyła dla wszystkich pozdrowienia i ży­czenia zdrowia. Przybędzie nie później niż za dwa tygodnie!

Nagła radość zapanowała w całym pomieszczeniu. Ma­leńka, około dziesięcioletnia dziewczynka siedząca po pra­wej stronie od Elizy, wyskoczyła zza stołu i wesoło podrzuci­ła w powietrze malutką, gumową piłeczkę.

* * *

Z przełożoną Eliza rozmawiała trzy dni temu, od razu po przybyciu na wyspę. Wtedy właśnie zaprowadzono ją do zacisznego gabinetu, przesiąkniętego ledwie wyczuwalnym zapachem sosnowej żywicy. Elizie z jakiegoś powodu nie spodobało się, że na stary, służbowy kostium, przełożona zakłada domowy fartuch z falbankami i nosi go jak ubranie robocze, jak symbol swej profesji. Za dużo miękkich fałdek, zanadto przylegająca kieszeń na brzuchu.