Pan opiekun przylatywał z reguły raz w miesiącu. Dziewczynki piszczały z radości i stroiły się. Za każdym razem, gdy przychodził dzień gry, Eliza kładła się spać trochę wcześniej i za każdym razem nie zamykała oczu prawie do świtu.
Któregoś razu nie wytrzymała i poszła w głąb parku, do pawilonu. Weszła po spiralnych schodach i zajrzała przez okno. Na dole paliły się świeczniki. Plotły swoją pajęczynę latające piłki i ani jedna nie dotknęła drugiej. Rytm uderzeń o podłogę i o ściany zastępował i bęben, i baraban, i kastaniety.
— Znam! Pięć! Ciekawych! Liczb!
Piłki zamilkły.
Śliczna Diana ze starszej grupy poderwała rękę. Jej, jedyna pozostała w locie, piłka na sekundę zwolniła opadanie. Eliza nie wiedziała, czy Diana widzi w tym momencie świecącą błękitną kuleczkę.
Grająca dziewczyna wykrzyknęła bezsensowną, z punktu widzenia Elizy, liczbę. Gdzieś trzasnęła tkanina wszechświata i zaraz potem, w tym samym miejscu, pojawiła się tkanka, aby zasklepić szczelinę i przywrócić całość.
W następnej sekundzie opiekun, który ukazał się w tłumie bawiących się dziewcząt, niczym figlarz, czy też dobroduszny wujek, podniósł głowę i bezbłędnie uchwycił spojrzenie Elizy.
Potknęła się i spadła ze schodów. Spadała niedługo, ale przez ten czas zdążyła odczuć przerażenie samobójcy odpychającego się od poręczy mostu Waterloo.
Złapał ją metr od ziemi. Złapał i mocno objął — tak, że zapach wody kolońskiej ogarnął ją całą.
Kiedyś w taki sam sposób złapał ją ojciec, gdy spadła z górki jako dziecko. I nawet ręce, boleśnie ściskające żebra, przypomniały ręce ojca. Tylko ojciec inaczej pachniał i wszystkie palce, oczywiście, miał na miejscu.
— Niech mnie pan puści…
Dziewczęce głosy oddaliły się. Pawilon też został daleko w tyle. Mężczyzna szedł, prawie biegł i Eliza nijak nie mogła wyswobodzić się z jego rąk.
Koniec końców poniechała bezskutecznych prób oporu.
W dole fale morskie cicho uderzały o urwisko. Cień akacji wisiał nad czaszą starej fontanny.
— Elizo, chcesz? Pojedziesz ze mną?
Jeszcze jej całkiem nie wypuścił z objęć. Zresztą nie wyrywała się. Dlatego, że było chłodno, a jego ręce grzały jak piecyk Dotyk szorstkiej brody nie był znowu taki nieprzyjemny.
— Kim jesteś? Kimże pan jest? Czego pan chce?
— Chcę, żebyś była szczęśliwa.
— Kim pan jest? Kim pan jest? Kim?…
— Chcesz, zaadoptuję cię? Przecież nie mam dzieci… Zobaczysz świat. Cały. Będziesz mieszkać gdzie zechcesz i uczyć się, czego zapragniesz. Czego jeszcze można chcieć w wieku trzynastu lat? Pięknej miłości, jak w książkach?
— Boję się pana.
— Nieprawda. Ty już od dawna nikogo się nie boisz…
— Możliwe. Wszystko czego się bałam już minęło.
— Adoptować cię?
— I będę musiała nazywać pana tatą?
W ostatnim pytaniu było tyle sarkazmu, że rozłożył bezradnie ręce.
Odsunęła się.
Jego oczy zapadły się tak głęboko, że zdawały się nie być szare, ale wręcz czarne. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zauważalnie schudł i zmizerniał, ale się nie postarzał. I jak dawniej, w niczym nie przypominał statecznego pana, którego Eliza kiedyś spodziewała się zobaczyć w fotelu opiekuna.
— Nie chciałam pana obrazić.
— Rozumiem.
— Dlaczego nie odnosi się pan do mnie tak, jak do innych dziewczynek?
— Dlatego że… Elizo, nie mogę ci tego wyjaśnić. Kiedyś, potem, za wiele lat, zapytasz i… Chociaż nie. Z czasem sama…
Jego ręce opadły na jej ramiona.
— Wybacz… Mogę znowu cię objąć? Tak po prostu, po przyjacielsku?
Zmrużyła oczy. Jeśli w jej ciele mieszka dusza, to mieści się w gardle i w jej mieszkanku jest teraz ciepło i sucho. I tylko odrobinkę dławi, jakby dusza Elizy podrapała sobie kolana.
— Elizo… Czy cieszysz się, kiedy przyjeżdżam do Tronu?
— Tak. Nie. Złoszczę się. Boję się. Ja…
— Ja także. Czasami złoszczę się na ciebie, czasami się boję… Nie, nie boję… Dodajesz mi zmartwień. Nie dajesz mi spokoju. Zbyt wiele… Mnie męczy, Elizo.
Było chłodno. Okrągła kałuża na dnie fontanny pokryła się cienką lodową skorupką.
Dziewczynka stała przed zwierciadłem spoglądając w swoją nieznajomą twarz.
Była starsza od siebie. Doroślejsza od tych dziewczynek, które mają już szesnaście lat. Mówią, że tak bywa…
Wcześnie się też postarzeje. Gdyby nie lot jedenaście zero pięć nie byłaby taka stara!
Odwróciła się od zwierciadła. Odrzuciła je od siebie. W głębi pokoju czekała na nią grupa wystrojonych kobiet i eleganckich mężczyzn.
Poszła korytarzem pomiędzy szpalerem życzliwych, radosnych ludzi, a jej ręka leżała na zgięciu łokcia idącego obok mężczyzny.
Nie widziała twarzy towarzysza, ale odczuwała rytm jego kroków.
Przed nią czekała niziutka, opleciona kwiatami szafka nocna, z pamięci napłynęło słowo — „ołtarz”…
Czy ołtarz tak wygląda?
Wystrojeni ludzie, półmrok, przepełnione ławki… Gęstwina ludzka, wspaniały korowód i gwałtowna pustka. Dwa wolne miejsca, jakby w łańcuchu wyrwano ogniwa…
…Tka dywan. I raz za razem stara się ściągnąć szpetną dziurkę, która pojawiła się dokładnie pośrodku wzoru…
Dwa puste kielichy na świątecznym stole.
Ciemność.
Szary świt, przebijający się z loggii.
Posapywanie Danieli.
Ranek.
Przełożona długo potrząsała jej ręką, zaglądała w oczy. Rzeczy były spakowane jeszcze wczoraj, a w miejsce dwóch toreb, z którymi Eliza przyjechała do Tronu, trzeba było spakować cztery większe walizki.
Przełożona uśmiechała się i w jej oczach Eliza widziała zazdrość, która jednak nie była zła. Szczęści się ludziom, to dobrze — można było wyczytać z tego spojrzenia. Bywa na świecie prawdziwe szczęście, jak w kinie…
Dzisiaj wieczorem lecą razem.
Dzisiaj wieczorem. Po Grze…
Dzisiaj wieczorem zrzuci swoją piłkę z urwiska. Wyrzuci razem z ostatkami dzieciństwa i widmo tej dawnej, naiwnej nadziei także poleci w przepaść. Ale przedtem Eliza nagra się do woli i możliwe, że będzie miała szczęście zobaczyć w miejscu obskurnej piłeczki błękitną kuleczkę z zarysami kontynentów.
Bardzo trudno było się jej zdecydować na tę Grę, ale nie może się teraz wycofać.
Koleżanki rozstąpiły się, kiedy podeszła.
Jeszcze nie wiedziały. Nie powinny wiedzieć. Inaczej umrą z tęsknoty i zazdrości…
Rozstąpiły się dlatego, że Eliza już od pół roku nie grała. A dzisiaj wyciągnęła swoją piłkę i jak gdyby nic dołączyła do towarzystwa.
W parku panowała wiosna, ale czuło się już lato.
Triumfalną, milczącą procesją szły obok bukszpanowych płotów, obok wiecznie zielonych cyprysów i odnowionych wiosennych akacji. Szły po alejkach, które Eliza poznała do ostatniego kroku. Doszły do pawilonu. Lekko zleciał z zawiasów nowiutki zamek. Z wnętrza powiało stęchlizną, ale lampy już jarzyły się słabym światłem i dziewczęta, trącając się, przestępowały próg, wbiegały na salę, tupały i z rozpędem ślizgały się po parkiecie, jak po nieistniejącym na Tronie lodzie.
Eliza była ostatnia.