Выбрать главу

— Nie śpisz?

Całkowicie spokojny głos. Jakby gawędzili u niego w gabinecie. Jakby nie było tej dusznej nocy, cienkiego koca, wilgotnej nocnej koszulki…

— Elizo… Wybacz, przestraszyłem cię?

Milczała.

— Nie sądziłem, że się ob0udzisz. Ty bardzo czujnie śpisz, czyż nie?

Zagryzła wargi, powstrzymując łzy.

— Elizo — jego głos stał się bardziej miękki. — Wybacz. Zapomniałem, że jesteś już duża… I możesz pomyśleć Bóg wie co. Przepraszam, więcej nie będę tak robić. Już odchodzę… Śpij.

Ledwie odczuwalne poruszenie powietrza. Opiekun wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi.

Jakiś czas leżała nieruchomo, bojąc się poruszyć. Chwilę później żal i przeżyty strach zwinęły ją w kłębek. I rozpłakała się.

One grały.

Grały zgodnie z nieznanymi Elizie zasadami. Piłecz­ki latały uderzając o ściany, ani razu nie zderzając się w locie, nie wypadając z rąk.

* * *

Na drugi dzień nauczycielki i koleżanki kilkakrotnie pytały ją o samopoczucie. Zrzuciła wszystko na ból głowy, posłusznie przełknęła pigułkę i opuściła lekcję matematyki. Za to Daniela wróciła już z izolatki i czuła się doskonale. Eliza zdecydowała się porozmawiać z nią o opiekunie, ale już po pierwszym, niezbyt fortunnie sformułowanym i niezrozumiałym dla Danieli pytaniu speszyła się, poczerwieniała i skierowała rozmowę na inny temat.

Daniela wytłumaczyła sobie jej zmieszanie po swojemu:

— Dziewczyny już ci powiedziały? Nie zamartwiaj się tym, najprawdopodobniej nie wezmą cię dzisiaj do gry. Co z tego, że masz piłkę? Ty przecież nie umiesz jeszcze grać.

I na potwierdzenie tych słów zrobiła serię uderzeń piłką o ścianę — prosto, z obrotu, spod łokcia, znad głowy.

Elizie przeszła wszelka ochota na kontynuowanie rozmowy.

* * *

W czasie kolacji w stołówce panowało wszechobecne podniecenie. Dziewczynki pojawiły się w strojniejszych sukienkach, starsze nawet z delikatnym makijażem i wszystkie do znudzenia rozmawiały o zbliżającej się dzisiaj „grze”.

Elizie nie starczyło sił, żeby udawać. Siedziała nad swoją porcją, niczym mokra wrona wśród szczebioczących papużek i niejednokrotnie złowiła rzucone w jej stronę współczujące spojrzenia. „Co z tego, że masz piłkę? Ty przecież nie umiesz grać”.

Herbatę już wypito, ale żadna z uczennic nie spieszyła się do pokoju. Dziewczęta spacerowały po przestronnym holu, przerzucały się piłeczkami, mrugały znacząco do koleżanek i głośno rozmawiały.

Kiedy zegar przy wejściu do pałacyku wybił ósmą, z piętra zszedł opiekun w towarzystwie przełożonej. Eliza spodziewała się nowego wybuchu emocji, ale dziewczęta, wbrew jej oczekiwaniom, przycichły i zerkały po sobie.

Przeszedł przez rozstępujący się przed nim nierówny szyk wychowanic. Którąś pogłaskał, inną poklepał po policzku. Przy drzwiach wyjściowych spojrzał za siebie, milcząco przywołując, aby szły za nim.

Poszły. Dziwną, niemą procesją, przez ciemniejący wieczorny park z jego bukszpanami i cyprysami, obok starych fontann, do oddalonego pawilonu, w którym Eliza nigdy wcześniej nie była, ponieważ drzwi do niego były zawsze zamknięte.

Przełożona odłączyła się po drodze. Opiekun sam zdjął ciężki zamek i pchnął skrzydła drzwi. Ze środka powiało dziwnym, niepokojącym zapachem i nawet Eliza, stojąca dalej od wszystkich, była w stanie go poczuć.

Sinobrody… Martwe dzieci… Zamknięty pawilon, gdzie składa się maleńkie trupy…

Ktoś zachichotał. Eliza wzdrygnęła się. Koleżanki, jedna za drugą, przechodziły przez drzwi i nie wyglądało na to, żeby się bały. Trochę się denerwowały, były przejęte, jakby w oczekiwaniu na coś wyjątkowego, ale wchodziły chętnie. Sznur wychowanek przesuwał się, pociągając do wejścia i Elizę.

Była ostatnia. Opiekun ostrożnie położył na jej ramieniu czteropalczastą dłoń.

— Poczekaj…

„Najprawdopodobniej ciebie nie wezmą dzisiaj do gry”. Powie teraz: Idź pospacerować — a Eliza doświadczy bardziej ulgi niż rozczarowania.

— Widzisz stopnie?

Skierowała wzrok zgodnie z sugestią i zobaczyła. Schody wiły się spiralą. Tak zarosły bluszczem, że z daleka można było je wziąć za pień drzewa.

— Wejdź… Tam jest okienko. Po prostu popatrz.

* * *

Raz potknęła się i nieomal spadła. Mrok zgęstniał, stopnie wysoko odstawały jeden od drugiego, a wszędobylski bluszcz trzeba było po prostu rwać całymi garściami, aby utorować sobie drogę. Zacisnąwszy zęby Eliza dotarła na górny balkon. Pawilon był przecież wysoki na dobre dwa piętra.

Okienko nie miało szyby. Spróchniała rama porosła mchem. Przechyliwszy się przez nią, Eliza, nie bez drżenia, zajrzała do środka.

Tam, w dole, była sala balowa. W każdym razie w jej wyobrażeniu sala balowa powinna wyglądać właśnie tak. Błyszczący parkiet — kto i kiedy tak go wyszorował?! — I wiele, wiele lampionów, choć nie dawały one wiele światła. Do tego czterdzieści dziewcząt od ośmiu do szesnastu lat, wszystkie ubrane jak na święto. Tutaj najwidoczniej szykują się tańce. Czyżby to był, po prostu, tradycyjny bal?

Przez moment Eliza poczuła się Kopciuszkiem, zaglądającym nieśmiało w okno pałacu. Z jakiegoś powodu nie chciała, aby którakolwiek z koleżanek zobaczyła jej sylwetkę wysoko w oknie i dlatego zaglądała ukradkiem. Minęło jakieś dziesięć minut zanim pojęła, że nikt jej tutaj nie zauważy. Wychowanice pensjonatu Tron mają ważniejsze zajęcie.

Stały wzdłuż ścian. Milczące i skoncentrowane. Każda trzymała w dłoni swoją piłeczkę.

W ciszy zmierzchu, jedna za drugą, zaczynały swój koncert cykady. Eliza czekała.

Obrzęd? Rytuał? Składanie ofiary?

W ciągu swojego krótkiego życia Eliza przeczytała mnóstwo powieści, w tym wiele dla dorosłych. Możliwe, że właśnie dlatego w jej głowie kłębiły się teraz najokropniejsze myśli i przypuszczenia.

Sekta?

Opiekun nie miał na sobie ani rogatej maski, ani kaptura z otworami na oczy; żadnych przerażających atrybutów. Nie słychać było ani terkotu bębnów, ani grzechotu przewierconych muszli, ani dzikiego rytmu kastanietów.

Czterdzieści piłeczek uderzyło o podłogę. Głosy bezładnie zadudniły w wielkiej sali:

— Znam… pięć… znam… imion… pięć… dziewczyn… imion… znam…

One grały.

Każda na własną rękę i wszystkie razem. Grały, zgodnie z nieznanymi Elizie zasadami. Piłeczki latały uderzając o ściany, ani razu nie zderzając się w locie, nie wypadając z rąk. Eliza wstrzymała oddech. To było zbyt nieprawdopodobne. Takie rzeczy można pokazywać w cyrku.

Dziewczęta tańczyły. Nawet Daniela. Eliza specjalnie ją śledziła wzrokiem, wydawała się szczuplejsza i zgrabniejsza niż zwykle, a jej pulchne policzki pałały natchnieniem:

— Wioletta! Raz! Róża! Dwa! Maria! Trzy!

— Znam… pięć… nazw… okrętów… „Samum”! Raz! „Krieczet”! Dwa! „Legenda”! Trzy!

— Znam… pięć… nazw… rzek…

— Znam…

Piłeczki uderzały o podłogę i o ściany, akompaniowały tańcowi, zastępując i werble, i bębny, i kastaniety. Niezwykły korowód odbijał się w wypolerowanym parkiecie, a latarnie, z początku ledwie się jarzące, teraz rozbłyskały coraz jaśniej i jaśniej, zalewając salę ciepłym światłem. Eliza przechyliła się przez ramę okna, ryzykując upadek do środka.

— Gramy! — Głos opiekuna bez trudu przebił się przez czterdzieści dziewczęcych głosów. — Gramy! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Pięć!