Wyliczanka trwała, ale teraz w jej kanwę wplatał się nowy rytm. Opiekun szedł przez salę, piłki śmigały przed jego twarzą, ale ani jedna nie śmiała go uderzyć.
— Znam… pięć… wyjątkowych… dat… Daniela!
Eliza zobaczyła jak jej sąsiadka z pokoju znajduje się w środku ogólnego kręgu i szczęśliwymi, żółtawobrązowymi oczami bezmyślnie wodzi po ścianach i suficie.
Nagła cisza. To wszystkie piłeczki, oprócz zabawki Danieli, wróciły do rąk swoich właścicielek. Rytm się urwał. Eliza mimo woli przycisnęła dłonie do uszu.
Głos pana opiekuna rozbrzmiał w ciszy urywanie i ostro:
— Czwarty lipca! Dwunasty września! Siódmy listopada! Szósty czerwca! Dwudziesty czwarty grudnia!
Samotna piłeczka Danieli latała przez całą salę. Pang!
— O ścianę. Pang! — O podłogę. Pang…
— Gramy, Daniela! Gramy! Czwarty lipca! Dwunasty września! Siódmy listopada! Szósty czerwca! Gra…
Piłeczka opadała.
Eliza dałaby sobie głowę uciąć, że na moment przed tym, kiedy Daniela złapała piłeczkę w dłoń, ta wyraźnie zwolniła swój lot.
— Dwudziesty szósty — ochryple powiedziała Daniela.
— Dwudziesty szósty grudnia.
Piłeczka wyskoczyła z jej ręki i potoczyła się po podłodze.
Eliza siedziała na plaży tuż przy brzegu. W ciemności ledwie słyszalnie szumiało morze, gdzieś niedaleko huśtał się na falach samotny kuter. Wszystkie ognie, oprócz sygnalizacyjnych, były zgaszone. Strażnicy wyspy, a było ich pięciu, cenili służbę i nigdy nie naruszali głównej zasady kontraktu. Nie wchodzić w oczy młodym pensjonarkom.
Dziewczętom, z kolei, przykazywano nie zapuszczać się na przylądek. Eliza przyszła tutaj chcąc pobyć z dala od wszystkich. Stukot piłeczek drażnił ją, a podniecone grą koleżanki wcale nie zamierzały rozejść się do łóżek. Przełożona, zazwyczaj surowa, dzisiaj patrzyła na to przez palce. Wychowanki śpiewały piosenki, biegały po ciemnym parku, chowały się jedna przed drugą i rzucały piłkami.
Zza ciemnych krzaków ukazała się plamka światła — błysk ręcznej latarki. Popełzła po brzegu, podskakując w rytmie kroków dorosłego człowieka. Eliza podniosła się z kamienia, na którym siedziała.
— Eliza…
— Jak mnie pan znalazł?
Z pewnością nie było to grzeczne pytanie. Tak rozmawiać z opiekunem?! W świetle dnia coś podobnego nigdy nie przyszłoby jej do głowy.
— Czyżbyś się chowała?
— Przepraszam — wymamrotała wykonując dyg, którego w ciemności i tak nie mógł zobaczyć.
Opiekun skierował latarkę na wodę. Ciemne rybie sylwetki rozpierzchły się w różne strony.
— Nie chcę żebyś źle o mnie myślała. Nie jestem szaleńcem i nie jestem pedofilem. Nie jestem też ludożercą, ani Sinobrodym. A to, że gram z dziewczętami? Co w tym karygodnego? To swojego rodzaju współzawodnictwo; kto zręczniej nauczy się żonglować piłką. Hazard. Spodobało ci się?
Grajcie choćby jutro w cyrku, pomyślała Eliza. A głośno powiedziała:
— Ja nigdy się tak nie nauczę.
— Dlaczego? — Szczerze zdziwił się opiekun. — Spróbuj. To jest wciągająca zabawa. To swego rodzaju sport. Spróbujesz nauczyć się do następnego mojego przyjazdu?
— A pan wyjeżdża?
— Tak… I wrócę mniej więcej za miesiąc. Nauczysz się radzić sobie z piłeczką. Niech Daniela cię pouczy.
Eliza kiwnęła głową. Teraz opiekun niczym nie różnił się od innych dorosłych — odpowiednio troskliwy, odpowiednio roztargniony, odpowiednio dobry, odpowiednio obojętny.
Skąd u niej takie myśli, że on…
— Przy okazji… Zaszedłem do twojego pokoju tylko dlatego, że od czasu do czasu chcę zobaczyć jak żyją wychowanki Tronu. W tym także co im się śni. Czy tobie śnią się kolorowe sny?
Przytaknęła posłusznie.
— To świetnie — powiedział zadowolony. — To znaczy, że wszystko w porządku. Przejdźmy się, dobrze?
Plama światła szła przodem wyznaczając drogę. Weszli do parku. Tutaj było odczuwalnie cieplej, w trawie, to tu, to tam, jarzyły się ogniki świetlików.
Eliza liczyła kroki. Zapytać — nie zapytać… Zapytać — nie zapytać…
— A co to za data; dwudziesty szósty grudnia?
— Słucham? A, to! — Wyglądało na to, że pan opiekun myślał o czymś innym. — Tego dnia miał miejsce zamach stanu w jednym dalekim państwie. Dawno. A dlaczego pytasz?
Powiedzieć — nie powiedzieć?
— Dlatego, że pan powiedział — dwudziesty czwarty. A Daniela… Ona się pomyliła. Powiedziała — dwudziesty szósty…
Przed nimi ukazało się zalane światłem skrzydło pałacu i przełożona, która zwoływała starsze dziewczęta. Młodsze zapewne dawno spały.
— To nie Daniela się pomyliła — swobodnie oświadczył opiekun. — To ja.
Gdy dziewczęta odprowadziły wzrokiem szary helikopter, życie zaczęło wracać do normy. Rano Elizę budziło energiczne odbijanie piłki w rękach Danieli.
Z nastaniem lata zwykłe lekcje się skończyły. Zastąpiły je zajęcia z rękodzieła, układania bukietów, rysowania i zasad etykiety. Wychowanki Tronu otrzymały nowe kostiumy kąpielowe i Eliza razem ze wszystkimi pluskała się w zatoce ogrodzonej połyskującymi w słońcu bojami. Wydawało się, że nad wyspą Tron nigdy nie zbierają się chmury. Wkrótce Eliza tak się opaliła, że z zaniepokojeniem zaczęła myśleć, czy nie poskrobać policzków piaskiem. Jej mama zawsze dbała o to, by twarz córki zachowała biel podczas lata.
Wspomnienia o rodzicach nie były już takie bolesne. W ciągu miesiąca spędzonego na Tronie kryzys zdarzył się jedynie dwa razy.
Za pierwszym razem obudziła się z głębokim przekonaniem, że mama jest tuż obok. Była czwarta nad ranem. Daniela sapała przez sen, z parku przesączał się szary świt. Rozczarowanie było tak wielkie, że Eliza wybuchła spazmatycznym płaczem i nie podniosła się z łóżka przez cały dzień. Pani przełożona chodziła dookoła niej zaaferowana, starając się ją uspokoić. Daniela podsuwała czekoladki, ale Eliza niczego nie widziała przez łzy.
Drugi raz straciła nad sobą panowanie, kiedy jedna z koleżanek puściła w dół alei samolot z papieru.
Pięknie schodził do lądowania, gdy nagle poryw wiatru poderwał go i papierowy samolocik od razu zaczął pikować. Eliza rzuciła się za nim i upadła rozbijając kolana, ale pochwyciła spadający samolot nad samą ziemią. Głupia… Wszystko wydarzyło się wcześniej, zanim zdążyła uświadomić sobie, co się dzieje.
Cały park był świadkiem skandalicznej histerii po tym wydarzeniu.
Za każdym razem w ślad za kryzysem następowała depresja. Na szczęście wszyscy byli wyrozumiali. Nawet pulchna Daniela przejawiała niezwykły takt, a przełożona osobiście przynosiła z biblioteki najweselsze, w jej mniemaniu, książki. Pewnego razu, zaprowadziwszy Elizę do swojego gabinetu, opowiedziała historię sieroctwa Danieli. Eliza zagryzła wargi i od tamtej pory patrzyła na sąsiadkę innymi oczyma. Możliwe, że z czasem nauczy się widzieć w grubasce najprawdziwszą siostrę.
Nie raz i nie dwa, myszkując po parku, Eliza przychodziła do zamkniętego pawilonu. Któregoś razu nawet wdrapała się po schodach pożarowych, ale wewnątrz było ciemno i pachniało stęchlizną. Jakby za drzwiami z głucho zatrzaśniętym zamkiem znajdował się stary magazyn, a nie sala balowa.
Pamiętając nakaz opiekuna, żeby nauczyć się miejscowego „sportu”, Eliza każdego dnia zostawała sama, aby poodbijać piłeczką o ścianę. Daniela pokazała jej ćwiczenie: piłkę należało rzucać z zamkniętymi oczami. Grubasce szło dobrze, za to Elizie sprzykrzyło się nieustanne bieganie za uciekającą piłeczką. Złościła się i w końcu rzuciła piłeczkę głęboko pod łóżko.