Pewnego razu Eliza zawędrowała, po dłuższej przerwie, do swojego „królestwa” nad urwiskiem. Tam ogarnął ją nagły niepokój. Uderzyła jakaś nieprawidłowość. Najbardziej nieprzyjemne było to, że nie potrafiła znaleźć wytłumaczenia dla swego lęku. Wszystko niby wyglądało jak zawsze: baranki na dalekim morzu, fontanna, cyprys, stara akacja… Eliza przetarła oczy.
Akacja stała nazbyt blisko fontanny. Kiedyś Eliza zmierzyła odległość własnymi stopami. Piętnaście stóp.
Zmierzyła jeszcze raz. Stóp od fontanny do akacji było dwanaście i ciut.
Popatrzyła na swoją nogę. Noga rośnie, oczywiście, ale minął przecież tylko miesiąc!
Machnęła ręką. Głupoty. O czymś istotnym zapewne zapomniała, albo pominęła jakiś element.
Ale wewnętrzny niepokój nie mijał. Odnalazła w swoim biurku stary obrazek „królestwa”; „kamienną stolicę”, fontannę i „czarodziejskie drzewo” — akację, dzieliłopiętnaście dnipodróży, a to oznaczało piętnaście stóp Elizy.
Wtedy dopiero się przeraziła. Czy można przenieść fontannę z miejsca na miejsce? Czy można przesadzić stuletnią akację, której każdy korzeń jest rozmiarów ręki młodej dziewczyny?!
Zapomnieć! O tej zawikłanej sprawie należało jak najszybciej zapomnieć. W najgorszym wypadku bowiem okaże się, że oszalała.
Długo biła się z myślami, czy powinna podzielić się z Danielą swoimi wątpliwościami.
I zdecydowała się milczeć.
— Dziewczęta, dzisiaj dzwonił pan opiekun! Będzie za tydzień!
Ożywienie w jadalni.
Należy sądzić, że od dzisiejszego dnia piłeczki zastukają weselej. Tak, i Eliza powinna wejść pod łóżko i wyłowić zakurzony gumowy podarunek.
— Dani, cieszysz się, że on przyjeżdża? Masz ochotę pograć?
Pytanie zostało zadane najbardziej niedbałym tonem, na jaki tylko było Elizę stać. Daniela uśmiechnęła się protekcjonalnie.
— A jakże! Oczywiście, że mam ochotę. Sama pograsz to zrozumiesz, jakie to jest ekscytujące. Tylko że ciebie i tym razem nie wezmą. Nie nauczyłaś się grać.
— To dlatego, że jestem tępakiem — obwieściła Eliza, jak mogła najbardziej obojętnie. Zdławiła w sobie chęć szybkiego zagarnięcia swojej piłeczki, by potrenować i poszła do parku.
Nie było co robić. Dziwna myśl, która zalęgła się w niej jeszcze rano, po cichutku rosła, zagłuszając sobą słabe protesty zdrowego rozsądku.
Gdyby była całkiem dorosła, nigdy by czegoś takiego nie wymyśliła.
Rezultat nie budził wątpliwości. Kiedyś przecież zmierzyła krokami prawie wszystkie dróżki, a dłonią klomby przed wejściem. Teraz powtórzyła pomiary. Dwie dróżki okazały się odrobinę dłuższe niż poprzednio. A wszystkie klomby odrobinę mniejsze.
Wydawało się jej, że traci zmysły. Nie wytrzymała tego i podzieliła się swoimi wątpliwościami z Danielą. Ta roześmiała się w odpowiedzi:
— Cóż, niekiedy tak bywa, gdy miewa się mdłości. Słuchaj, a może wyspa rośnie?! A może w ogóle na wielorybie mieszkamy? Wiesz, było takie zdarzenie: ludzie żyli na wyspie, a to była ryba, ona zasnęła i…
Eliza przestała słuchać.
Szary helikopter zawisł nad lądowiskiem. Od huraganu, jaki wywołało śmigło, uginały się drzewa.
— Przyleciał! Przyleciał!
Eliza sama przed sobą bała się przyznać, jak bardzo czekała na ten dzień. A teraz doświadczyła niejasnej ulgi, podobnej do tej, kiedy po nieprzespanej nocy z powodu bólu zęba przychodzi czas zasiąść na fotelu u stomatologa.
Opiekun przyszedł do wychowanic natychmiast, przed śniadaniem. Dziewczęta garnęły się, każda chciała go dotknąć; choć poły eleganckiej marynarki, choć skrawka jasnych spodni. Eliza, jak zwykle, czekała z boku. Kiedy przyszła jej kolej się przywitać nie wytrzymała — odwróciła wzrok.
— Nauczyłaś się grać, Elizo?
— Nie, nie bardzo…
— Ale dlaczego? Tak na ciebie liczyłem.
Wyraźnie się zmartwił. Teraz sam wydawał się obrażonym dzieckiem, niewiele starszym od swojej rozmówczyni i tylko kędzierzawa broda trochę burzyła to wrażenie.
— Postaram się — powiedziała Eliza, żeby go pocieszyć. — Ja… Spróbuję.
— Znam… pięć… imion… chłopców…
Wydawała się sobie głupim, dziecinnym podrostkiem. Piłeczka stukała o ściankę loggii. Przecież tak prostej gry można się jakoś nauczyć.
— Paweł… raz… Edward… dwa… Ryszard… trzy… Daniel… cztery…
Nie poszła na plażę. Chciała poćwiczyć w samotności.
Pewnie nie pomoże jej to odzyskać spokoju, a już na pewno nie pomoże odzyskać szczęścia, ponieważ to słowo zostało tam, wraz z tragicznym finałem lotu jedenaście zero pięć.
Ale dzisiaj wieczorem będzie grała razem ze wszystkimi.
Z jakiegoś nie do końca uświadomionego powodu bardzo tego chciała.
Biegła, dopóki pod jej nogami nie zachrzęściły otoczaki. Kilka razy potknęła się w ciemności, ale udało się jej nie upaść. Szkoda tylko nowych rajstop. Kolan nie żal. Wątpiła, czy jest teraz zdolna odczuwać ból.
Ciekawe czy przełożona wie jak to jest?
Jak to jest, kiedy wokół ognie i rytm, a ty nie tańczysz, lecz latasz, a piłeczka kładzie się do twoich rąk?!
Teraz zrozumiała, dlaczego koleżanki tak lubią Grę. Teraz zrozumiała, dlaczego wszędzie noszą ze sobą piłeczki.
„Znam! Pięć! Imion! Prezydentów!”
Dzisiaj opiekun grał z Tais, dziesięcioletnią cichą dziewczynką o blond włosach. W pewnej chwili Tais, która nie była zbyt zdolna i pewnie nawet nie pojmowała, co to takiego „prezydent” i czym różni się on od „króla” — ta właśnie, zwykle mamrocząca pod nosem Tais, dźwięcznie wykrzyknęła łapiąc piłeczkę:
— Douglas!
Tais pomyliła się, jak to zwykle ona. Piąte imię, które wypowiedział opiekun brzmiało, zdaje się Dutakis, albo Dukakis, albo coś na „d”, ale na pewno nie „Douglas”.
Tais pomyliła się. Ale opiekun był zadowolony.
Koleżanki również były zadowolone. Eliza już dawno nie słyszała tyle śmiechu. I dawno już nie śmiała się sama. Do rozpuku.
A teraz, pod nogami skrzypiące otoczaki i kuter straży przyczajony za przylądkiem, podświetlający reflektorem jego mglisty zarys. I gwiazdy jaśniejące na nieboskłonie, a wzdłuż brzegu ciągnąca się biała wstęga przyboju.
Przylądek.
Znowu się potknęła.
Przylądek rzeczywiście był podobny do śpiącego krokodyla. Dlaczego Eliza nie zauważyła tego wcześniej? Zazwyczaj takie podobieństwo od razu rzucało jej się w oczy.
Czyżby przylądek się zmienił?
Brzeg. W ciemności… W blasku słabego światła… Nie takie rzeczy mogą się przywidzieć…
Gdy Eliza zawróciła, żeby pójść w drugą stronę, zobaczyła jak zza krzaków bukszpanu wypełza okrągła plama światła ręcznej latarki.
— Nie boję się…
— Aaa, nie boisz się, to powiedz!
— Będzie się pan śmiał…
— Nie.