— Pomyśli pan, że oszalałam.
— Ależ skąd!
Dlaczego czekała właśnie na NIEGO? Bo ani z Danielą, ani z panią przełożoną taka rozmowa nie byłaby możliwa.
Czteropalczasta dłoń spoczywała na jej ramieniu. Miała chęć się od niej uwolnić, ale jakoś nie mogła się zdecydować.
— Wyspa się zmienia! — Wypaliła, gotowa i na drwinę, i na surowe upomnienie.
Dłoń na jej ramieniu drgnęła. Ledwie odczuwalnie. Ciut, ciut.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Akacja… Przesunęła się… Przylądek… Zarys…
— A bardzo się przesunęła? — Uśmiechnął się.
— Nie. O krok.
— No i co? Co z tego, że gdzieś tam, w dalekim kącie parku, jakaś akacja przesunęła się o krok? A może niedokładnie policzyłaś, a może twoje nogi stały się dłuższe?
— A skąd pan wie, że ona jest W DALEKIM KĄCIE?
Kuter straży powoli wynurzał się zza przylądka, razem z nim pojawiło się ostre światło reflektora. Obraz stawał się coraz bardziej urzekający i nieprawdopodobny.
— Elizo… Ty się boisz?
— Tak.
— Nie bój się. Tutaj nie ma niczego strasznego. To po prostu gra.
Odszukała w encyklopedii „dwudziesty szósty grudnia”. Hasło „Douglas” także znalazła. Rzeczywiście wybrali go jakieś dwadzieścia lat temu, przy czym w tychże wyborach kandydował również niejaki Dukakis i jego szanse na wygraną oceniano wyżej. O Douglasie było napisane, że znajdował się u władzy trzy i pół roku i w czasie jego rządów państwo osiągnęło pewne sukcesy i wygrało jakąś lokalną wojnę.
Eliza zwróciła książkę.
Znalazła Tais na placu zabaw. Mała grała w klasy wraz z parą takich jak ona dziesięciolatek. Kratki były narysowane na piasku. Prawy sandałek, którego sprzączka właśnie się oderwała, klapał jej na stopie.
— Podejdź tutaj.
Tais mruknęła coś pod nosem, ale Eliza była starsza, więc gra została na pewien czas przerwana.
— Kim jest Douglas?
Tais wzruszyła ramionami.
— Grałaś w piłeczki i powiedziałaś — „Douglas”.
— A kto tam wie co mówi przy grze? — Cicho zdziwiła się Tais. — A klituś-bajduś to niby kto?
Eliza milcząco przyznała małej nieprzeciętną zdolność do logicznych wyjaśnień.
Biblioteka była otwarta w czasie, kiedy nie było lekcji. Nauczycielka, opiekująca się księgozbiorem, drzemała w fotelu na biegunach przy wejściu. Eliza zawahała się przez moment, po czym weszła.
Opiekun był tutaj. Siedział na brzegu stołu, a przed nim leżał stos bibliotecznych kart wychowanic. Eliza od razu poznała swoją, rozrośniętą do czterech fiszek, zapisaną gęstym, oszczędnym pismem.
— Eliza? Tak sobie patrzę, która z dziewcząt lubi czytać…
Zatrzymała się dwa kroki przed nim.
Ostatnim w spisie przeczytanych przez nią książek był słownik encyklopedyczny — „Ważne daty i imiona w historii”.
— Ty podobno czytasz najwięcej ze wszystkich… Prawda, Elizo?
Wreszcie dostrzegła kolor jego oczu. Były szare jak pochmurny świt.
— …A teraz pytaj.
Stali w dalekim kącie parku, nad urwiskiem, a tymczasem wiatr wzmagał się i morze, na które patrzyli, pokrywało się siateczką białych baranków.
— Kim pan jest?
Wiatr był chłodny.
— No… Elizo, nie rozpraszaj się na nieistotne pytania. Moje imię nic ci nie powie.
— Dlaczego przyjął mnie pan do Tronu? Właśnie mnie?
— Spodobałaś mi się.
On nigdy nie powie mi prawdy, pomyślała Eliza. Prawdopodobnie ta myśl odzwierciedliła się na jej skupionej twarzy Czteropalczasta dłoń podniosła się, zamierzając opuścić się na jej ramię, ale zawisła w powietrzu.
— Elizo… Czy wierzysz w przypadki?
Wiatr przedostawał się pod ubranie. Eliza patrzyła na własną, opaloną rękę, pokrytą gęsią skórką. Przypadki…
— Moi rodzice… Spóźnili się na ten lot! Mama pomyliła dzień i… Spostrzegła pomyłkę, kiedy było już tylko dwie godziny do wylotu. Pojechali taksówką. W ostatniej chwili! Nie chciano ich wpuścić do samolotu, ale oni uprosili obsługę. A GDYBY się spóźnili?!
Opuściła wzrok na własne zakurzone sandały.
— Albo rodzice Danieli… JAK można utonąć w kanale nawadniającym? Tam są dwa metry szerokości. Przypadek, traf, zbieg okoliczności?
W oddali przeleciały — skrzydło w skrzydło — dwie wielkie mewy.
— Zimno ci, Elizo?
— To wiatr…
— Wiatr. Mądrzy ludzie z centrum meteorologicznego umieją rozszyfrować jego szlak i z wyprzedzeniem przesyłają nam informacje o nadchodzących sztormach…
Morze zmieniało się w oczach. Opiekun zdjął z krzaka bukszpanu tkwiące w liściach ptasie pióro. Podrzucił je nad głowę, a wiatr schwycił zdobycz i poniósł do parku. Pióro kręciło się, tańczyło w locie.
— Zbyt wiele… Jak ci to wyjaśnić. Zbyt wiele sił targa tym piórem… Chociaż wydaje się, że jedna — wiatr… I żadnej różnicy dla wszechświata, tak czy siak pióro wróci, upadnie na trawę, albo utkwi w krzakach…
— Żadnej różnicy? — Powoli powtórzyła Eliza.
Opiekun skłonił głowę spoglądając jej w oczy.
— Dla nas — żadnej. Dla pióra… Ależ ty zupełnie zmarzłaś. Idziemy stąd.
W parku wiatr nie miał już takiej siły. Lekko chwiały się różane kwiatostany egzotycznych, południowych drzew. Delikatnie szeleściły palmy — i to wszystko.
— Żadnej różnicy — powiedziała Eliza, rozglądając się. — Dwudziestego szóstego czy dwudziestego czwartego, Douglas czy Dukakis, lot jedenaście zero pięć czy… Jakikolwiek inny lot…
— Elizo, co ty?!
Chwycił ją za ramię i odwrócił do siebie. Gdyby ktoś z boku widział tę scenę, mógłby sobie wyobrazić, że niesforna dziewuszka wyprowadziła z równowagi dobrego i spokojnego wujka opiekuna.
— Mam rację? — Zapytała spoglądając w jego szeroko otwarte, okrągłe ze zdziwienia oczy.
— Bujasz w obłokach — uśmiechnął się z wysiłkiem.
— Nie! Dziewczyny mylą się. Powtarzają nie to, co pan mówi. Pan mówi jak było. One mówią, jak powinno się stać i się staje!
Puścił jej ramię. Popatrzył nieomal ze zgrozą.
— Elizo… Ty rzeczywiście lubisz czytać. To, co rzeczywiste i fantastyczne. To w twoim umyśle narasta w sumie do…
— Sama bym do tego nie doszła — odwróciła głowę, nie wytrzymując jego wzroku. — Ale ta akacja… Przecież WIEM, że ona się przesunęła! PO TYM, jak pan grał z Danielą.
Przez jakiś czas oboje milczeli. Szli w dół alei, która już się kończyła. A razem z nią, prawdopodobnie, zakończy się i rozmowa.
Opiekun odezwał się pierwszy.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? — Zapytał łagodnie. — Za każdym razem, kiedy któraś z dziewczynek… „pomyli się”, na świecie następuje maleńka zmiana? Przeprowadzają się drzewa, zmniejszają się klomby, zmieniają się losy świata? I ludzie na całym świecie, włączając w to ciekawskie, spostrzegawcze dzieci, niczego nie widzą? Oślepli?
— Nie wiem — szeptem odpowiedziała Eliza. — Może oni myślą, że tak było? Dwadzieścia lat temu wybrali… Tego Douglasa, a drzewo, z kolei, rośnie… Gdzie rosło.
— „Z kolei”… — odparł opiekun przedrzeźniając ją. — Nie mówisz jak zwykła trzynastolatka. Jesteś rzeczywiście inteligentna, ale nawet twoja erudycja nie wyjaśnia, dlaczego TY widzisz zmiany, a reszta inteligentnych ludzi nie.