— W rzeczy samej — mruknął Mannon i spojrzał na trzymany w ręku przedmiot, który najpierw zmienił się w metalową kulę, potem w miniaturowe popiersie Beethovena, a w końcu w tralthańską sztuczną szczękę. Odkąd stało się jasne, że operacja zakończyła się sukcesem, odzyskał poczucie humoru.
— Jednak ich rozwój technologiczny musiał zostać poprzedzony długim rozwojem kultury myśli — ciągnął Conway. — Wyobraźnia odmawia współpracy, gdy próbujemy wyobrazić sobie warunki, w których ewoluowali. Te narzędzia nie zostały zaprojektowane jako przedłużenie rąk, gdyż oni w ogóle nie mogą ich mieć. Ale mają umysły…!
Kontrolowane przez właściciela za pośrednictwem myśli „narzędzie” przecięło poszycie kadłuba Descartes’a tuż obok Harrisona, ale nagły start nie pozwolił mu na powrót, poszukało zatem nowego umysłu, do którego mogłoby się dostroić. Znalazło porucznika i natychmiast stało się oparciem dla jego stopy, ponieważ jednak nie było elementem konstrukcyjnym statku, nie mogło go utrzymać. Po powrocie skafander Harrisona był sterylizowany w tej samej komorze co narzędzia chirurgiczne i wraz z nimi urządzenie trafiło na salę, gdzie stawało się tym, czego instrumentariuszki akurat szukały.
Stąd wszystkie pomyłki przy liczeniu narzędzi i opowieści o spadających skalpelach, które nikogo nie zraniły, oraz dziwnie funkcjonujących spryskiwaczach. Mannon zaś operował ostrzem, które słuchało jego myśli, a nie dłoni, co omal nie skończyło się fatalnie dla pacjenta. Jednak za drugim razem wiedział już, że trzyma w ręku małe, uniwersalne narzędzie, którym może sterować tak manualnie, jak i myślą. Kształty, jakie przybierało, oraz cuda, które Mannon czynił za jego pomocą, miały zapaść Conwayowi w pamięć do końca życia.
— Ten… drobiazg jest zapewne wiele wart dla jego twórców — podsumował poważnie. — Zgodnie z prawem musimy go oddać. Jednak potrzebujemy tutaj niejednego, ale wielu takich urządzeń! Trzeba będzie na wiązać kontakty z mieszkańcami Klopsa i omówić warunki handlowe. Musi być coś, co możemy im zaoferować…
— Oddałbym prawą rękę za coś takiego — powiedział Mannon i się skrzywił. — No, powiedzmy nogę.
— Na ile pamiętam Klopsa, świeżego mięsa tam chyba nie potrzebują — rzekł z uśmiechem porucznik.
O’Mara milczał do tej pory, co jak na niego było dość niezwykłe, ale w końcu zdecydował się odezwać.
— Normalnie nie jestem zachłanny, ale jak sobie wyobrażę, ile moglibyśmy zdziałać w Szpitalu, mając dziesięć albo choćby i pięć takich urządzeń… Na razie mamy jedno, które w dodatku musimy oddać, jeśli chcemy być w porządku. Bez wątpienia to przedmiot o olbrzymiej wartości, co oznacza, że będziemy musieli go kupić lub na coś wymienić… a żeby to zrobić, przyjdzie nam nauczyć się języka jego właścicieli. — Spojrzał kolejno na wszystkich i podjął sardonicznym tonem: — Wprawdzie tak przyziemne sprawy mogą was nie interesować, skoro waszym życiem jest medycyna, jednak muszę o tym wspomnieć, żebyście wszystko zrozumieli. A zrozumieć powinniście, gdyż będę nalegał, by w następnej wyprawie Descartes’a wziął udział Conway lub którykolwiek z was — i zbadał, jak przedstawia się kondycja Klopsa pod względem medycznym. Nie myślę wyłącznie o merkantylnym aspekcie — dodał szybko. — Niemniej uważam, że w wymianie może ich zainteresować tylko nasza wiedza i praktyka medyczna.
ZAWRÓT GŁOWY
Zapewne było nieuniknione, że żyjące na Klopsie inteligentne istoty zamanifestują swoją obecność całkiem inaczej, niż sądzili wszyscy obserwatorzy. Podczas gdy oni wpatrywali się w całą baterię teleskopów i przesłane przez sondy nagrania, pierwszy sygnał pojawił się na ekranach radaru bliskiego zasięgu.
Obecny w centrali Descartes’a kapitan nacisnął guzik na swoim pulpicie.
— Łączność? — rzucił do mikrofonu.
— Mamy go, sir — usłyszał. — Skierowaliśmy teleskop na namiar radaru. Obraz dałem na ekran piąty. To dwu— albo trzystopniowa rakieta o napędzie chemicznym. Silniki drugiego stopnia ciągle działają. Będziemy zatem mogli odtworzyć tor jej lotu i ustalić dość dokładnie, skąd wystartowała. Emituje szereg sygnałów radiowych o szerokim spektrum, charakterystycznym dla szybkiego przesyłu danych telemetrycznych. Drugi stopień wypalił się właśnie i został odrzucony. Trzeci stopień, jeśli to jest trzeci stopień, nie odpalił. Mają kłopoty…
Obcy statek kosmiczny zaczął z wolna koziołkować. Był to długi, lśniący cylinder z wyraźnie zaostrzonym jednym końcem.
— Próbują nas ostrzelać? — spytał kapitan. Obiekt został umieszczony na niemal kołowej orbicie — odparł z namysłem dyżurny. — Jest mało prawdopodobne, aby taka właśnie orbita była dziełem przypadku. Względnie prosta konstrukcja i fakt, że obiekt nie zbliży się do nas bardziej niż na trzysta kilometrów, sugerują, że to raczej sztuczny satelita albo załogowy pojazd orbitalny niż rakieta wymierzona w naszą jednostkę. Jeśli tam ktoś jest, to musi teraz przeżywać ciężkie chwile — dodał dyżurny z wyraźnym współczuciem.
— Jasne — stwierdził kapitan, który zwykł cedzić słowa, jakby chodziło o samorodki rzadkiego i cennego metalu. — Nawigacyjna, proszę przygotować współrzędne orbity przechwycenia. Maszynownia, w gotowości.
Gdy olbrzymi kadłub Descartes’a zbliżył się do malutkiego obcego statku, stało się jasne, że obiekt stracił hermetyczność. Wskutek ciągłego koziołkowania trudno było jednak orzec, czy ucieka z niego paliwo nie odpalonego trzeciego członu, czy może powietrze, o ile był to pojazd załogowy.
Procedura była oczywista — wpierw należało zatrzymać wiązkami pól siłowych ruch obrotowy, i to na tyle ostrożnie, aby nie spowodować niebezpiecznych naprężeń kadłuba, a potem opróżnić zbiorniki trzeciego członu z paliwa, które mogłoby wybuchnąć blisko poszycia Descartes’a. Jeśli w środku była załoga i chodziło tylko o utratę powietrza, statek winien trafić do ładowni, gdzie dałoby się przeprowadzić akcję ratunkową, a przy okazji nawiązać pierwszy kontakt. Odtworzenie atmosfery nie powinno stanowić problemu — skoro ludzie mogli w niej swobodnie oddychać, w drugą stronę powinno być tak samo.
Z początku sądzono zatem, że operacja ratunkowa będzie całkiem prosta…
— Meldunek ze stanowisk szóstego i siódmego, sir. Obcy statek nie chce się podporządkować. Stabilizowali go już trzy razy i zawsze włączał silniki manewrowe, a po chwili znowu koziołkował. Z jakiegoś powodu rozmyślnie przeciwstawia się naszym wysiłkom. Szybkość i rodzaj reakcji sugerują, że odpowiada za to obecna na pokładzie inteligencja. Możemy dać więcej mocy, ale wtedy ryzykujemy uszkodzenie kadłuba. Jest niewiarygodnie kruchy, jak na nasze standardy, sir. Proponuję użyć mocy na tyle dużej, aby zmniejszyć szybko moment obrotowy, czym prędzej zrzucić paliwo w przestrzeń i wciągnąć statek do ładowni. Przy normalnym ciśnieniu zniknie zagrożenie dla załogi, a my będziemy mieli czas, żeby…
— Mówi nawigacyjna, sir. Obawiam się, że nie możemy zaakceptować tego planu. Z naszych obliczeń wynika, że rakieta wystartowała z morza, a dokładniej spod powierzchni, bo nie widać tam żadnych pływających instalacji. Możemy łatwo odtworzyć atmosferę Klopsa, gdyż jest prawie taka sama jak nasza, ale nie poradzimy sobie z tą zupą, która tutaj odpowiada wodzie, a wszystko wskazuje na to, że tubylcy są skrzelodyszni.
Kapitan milczał chwilę, zastanawiając się nad powodami, dla których załoga statku postępuje tak dziwnie. Czy chodziło o kwestie techniczne, fizjologiczne, psychologiczne czy inne jeszcze, być może całkiem niezrozumiałe, w tej akurat chwili nie było takie istotne. Najważniejsze, że obcy potrzebowali pomocy.